Po dziewięciu latach wojny domowej Baszar Asad kończy ją krwawą operacją w północno-zachodniej prowincji Syrii. Ten sam Asad, który uchodził za najgorszego zbrodniarza świata i miał upaść, także dlatego, że znaczna część świata nie uznawała go już za prawowitego przywódcę kraju.
Baszar Asad jest teraz panem życia i śmierci setek tysięcy ludzi uciekających przed bombardowaniami i nalotami. Giną dzieci, kobiety, starcy. A mieszkańcy Zachodu znowu oglądają z bezradnym przerażeniem zdjęcia ofiar tej wojny. Tak jak to robili kilka lat temu, gdy w gruzy obracało się Aleppo albo gdy dyktator używał broni chemicznej przeciwko cywilom. Wtedy też się wydawało, że tak dalej być nie może: Asad przekroczył czerwoną linię, nasi przywódcy tym razem położą kres bestialstwu.
Tak się nie stało. I zapewne nie stanie. Wyrzuty sumienia będą nas dręczyły nadal.
Do poczucia winy dołączają się silne lęki w sprawie konsekwencji wydarzeń w Syrii. To wszystkie lęki Zachodu w jednym.
Pierwszy, że miliony Syryjczyków ruszą teraz na Europę, a turecki prezydent Recep Erdogan im w tym pomoże. Przepuści ich, już to próbuje robić, przez granicę z Unią Europejską, która – widząc te tłumy na imigracyjnym szlaku – przeżyje wielki wstrząs. Zacznie się nieporównywalna z kryzysem z 2015 r. polityczna wojna o to, czy wpuszczać przybyszów, czy ich zostawić w sąsiednim kraju leżącym bliżej Bliskiego Wschodu.