Biden zdefiniował w Warszawie sytuację, w której się znaleźliśmy. Jesteśmy na wojnie. Dla Ukrainy to wojna gorąca, ale my wszyscy też już walczymy. Bo sankcje, które wszyscy nakładamy na Rosję – jak mówił Biden – mają zniszczyć rosyjską gospodarkę i mają być skuteczne tak jak rakiety Putina, które tuż przed przemówieniem prezydenta USA spadły na Lwów. Ale rakiety spadają tu i teraz, a sankcje mają niszczyć rosyjską gospodarkę przez lata. Ponadto sankcje wiążą się z kosztami także dla państw, które je nakładają – zwłaszcza dla uzależnionej od rosyjskiej ropy i gazu Europy. To czekający nas pot i łzy.
Wystąpienie Bidena jednoznacznie wskazuje też, że Ukraina w walce z Rosją ma moralne wsparcie Zachodu, ale na większe wsparcie niż to, które otrzymuje obecnie, chyba nie może liczyć. Nie było słowa ani o myśliwcach, ani o czołgach, których jeszcze w czwartek na forum NATO domagał się Wołodymyr Zełenski. Nie było też mowy o misji pokojowej, którą proponowała strona polska. „NATO jest sojuszem obronnym” – podkreślał Biden, więc Sojusz nadal będzie się starał unikać gorącej wojny z Rosją.
Czytaj więcej
Bitwy, która trwa teraz, nie wygramy w ciągu dni czy miesięcy. Musimy przygotować się na długą walkę - powiedział na dziedzińcu Zamku Królewskiego w Warszawie prezydent Stanów Zjednoczonych Joe Biden.
Bardziej zdecydowany był przekaz Bidena dotyczący obrony sojuszników NATO, w tym Polski. – Niech Putin nawet nie myśli, by wkroczyć choćby na piędź ziemi NATO – mówił amerykański prezydent wysyłając po raz kolejny sygnał do Kremla, że to jest czerwona linia, po przekroczeniu której czeka nas już gorąca wojna Zachodu z Rosją. Ważne, że nie są to tylko słowa, bo stoi za nimi 10 tysięcy amerykańskich żołnierzy stacjonujących w Polsce. Szkoda, że w przemówieniu Bidena nie było nic o kolejnych tysiącach żołnierzy, którzy do nas przyjadą – miejmy nadzieję, że takie słowa padną na najbliższym szczycie NATO.