UE ma trzy strefy czasowe: zachodnioeuropejską, środkowoeuropejską i wschodnioeuropejską, ale wspólny standard zmiany czasu. Dwa razy w roku – w ostatnią niedzielę marca i ostatnią niedzielę października – wszystkie państwa przesuwają zegarki o godzinę. Standardowym systemem jest czas zimowy, czyli w marcu przesuwamy zegarek do przodu na czas letni, a w październiku wracamy do czasu „normalnego". We wrześniu 2018 roku Jean-Claude Juncker, ówczesny przewodniczący Komisji Europejskiej, w swoim dorocznym orędziu o stanie Unii obiecał – w odpowiedzi na konsultacje społeczne – odejście od tego systemu. – Musimy skończyć ze zmianą czasu. Państwa członkowskie będą same wybierać, czy chcą mieć czas zimowy, czy letni – powiedział wtedy Juncker.
Czytaj także: Likwidacja zmiany czasu się opóźnia
Brak porozumienia
Wcześniej rezolucję w tej sprawie przygotował Parlament Europejski, a jednym z inicjatorów był Andrzej Grzyb, wtedy eurodeputowany, dziś poseł PSL. – Przemawiało za tym szereg argumentów. Nie tylko zakłócenia dla firm, bo trzeba się dostosowywać dwa razy w roku do nowego czasu. Ale też skutki o charakterze behawioralnym. Holendrzy i Finowie wskazywali na wynikające z tego zakłócenia w rozwoju emocjonalnym, szczególnie dzieci – wspomina parlamentarzysta w rozmowie z „Rzeczpospolitą". Dlatego Komisja Europejska przygotowała dyrektywę, która miała znieść zmiany. Nowe prawo musi być przyjęte przez PE, tutaj nie było żadnego problemu, ale także przez unijną Radę, czyli ministrów państw członkowskich. To drugie nigdy nie nastąpiło. Dyrektywa na zawsze utknęła w Radzie z jednego podstawowego powodu: właśnie zakładanej dobrowolności przy wyborze czasu letniego lub zimowego. Bruksela nie chciała ingerować, uznała, że różne są uwarunkowania geograficzne, ale też kulturowe i państwa same muszą zdecydować, czy chcą dłuższych letnich wieczorów. Tutaj pojawił się problem, bo państwa z kolei uznały, że jakaś koordynacja jest jednak potrzebna. I jeśli są zwolennicy odmiennych stref czasowych, to dobrze byłoby podzielić UE na dwie strefy czasowe, które nie przeplatałyby się, tylko leżały obok siebie.
Polska deklarowała, że chciałaby przyjąć u siebie czas letni, podobnie większość państw UE. Ale np. Finlandia czy Dania zastanawiały się nad zastosowaniem u siebie czasu zimowego, Belgia wahała się, czekając na decyzję swoich sąsiadów – Francji, Luksemburga. Przy okazji Hiszpania rozważała zmianę strefy czasowej ze środkowoeuropejskiej na zachodnioeuropejską, czyli taką samą jak Portugalia, Irlandia i – będąca już poza UE – Wielka Brytania, co z geograficznego punktu widzenia miałoby duży sens.
– Dla gospodarki zdecydowanie korzystniejszym rozwiązaniem jest stały czas. W transporcie to wydaje się oczywiste, bo nie ma zakłóceń dwa razy w roku. Ale ma to też znaczenie np. w rolnictwie. Rolnicy narzekają, że zmiana czasu prowadzi do zakłóceń w hodowli, choćby poprzez różne godziny pozyskiwania mleka – mówi Grzyb. Choć niektóre badania wskazują, że ten negatywny wpływ na biorytm zwierząt jest częściowo równoważony stosowaniem nowych urządzeń, takich jak sztuczne oświetlenie czy inne inne zautomatyzowane technologie.