Hausner: Bałagan Polskiego Ładu pogłębi nierówności zamiast złagodzić

Z ekonomicznego punktu widzenia Polski Ład należało zawiesić już miesiąc temu. Ale to oznaczałoby polityczną katastrofę. Widać, że to, co ekonomicznie uzasadnione, politycznie jest niemożliwe – mówi prof. Jerzy Hausner.

Publikacja: 15.02.2022 21:00

Hausner: Bałagan Polskiego Ładu pogłębi nierówności zamiast złagodzić

Foto: Pracownia Męskich Portretów / OEES

Program rządu to Polski Ład czy Polski Bałagan?

Bałagan zdecydowanie, można nawet użyć mocniejszych słów. Czas na tę głęboką zmianę w systemie podatkowym jest fatalny, bo w konsekwencji pandemii pojawiły się różne czynniki destabilizujące: rwą się łańcuchy dostaw, rosną ceny surowców. Zamrożenie gospodarki, a potem jej odbicie, jest nieporównywalne z jakimkolwiek szokiem. Szok wywołał różnego rodzaju zakłócenia, które się kumulują i nie rozładują natychmiast. Brakuje chipów, następuje ogromny wzrost stawek frachtu, co np. dla polskich meblarzy jest dużym problemem. Mamy do czynienia ze stanem traumatycznym. Wprowadzanie tak głębokiej zmiany podatkowej w tym momencie to brak wyobraźni i odpowiedzialności. To po pierwsze. Po drugie, koncepcja Polskiego Ładu została przygotowana fatalnie nie tylko legislacyjnie. To głęboka ingerencja w system podatkowy, a nie tylko korekta stawek podatkowych. Zmiana dotyczy wszystkich grup podatników i wszystkich form dochodu. Fundujemy sobie zmianę jeszcze bardziej komplikującą system podatkowy, który i tak już był nieczytelny.

Czytaj więcej

PIT i ulga dla klasy średniej. 15 najczęstszych pytań o podatki. Wyjaśniamy

Jakie są tego konsekwencje?

Przez to, że zmiana jest skomplikowana i następuje w takim momencie, będzie bardzo trudna do egzekwowania i obsługi administracyjnej – to po trzecie. Po czwarte, to partanina legislacyjna. I wreszcie – jaka jest logika ekonomiczna kryjąca się za „ładem"? Wszyscy mówią, że to kalkulacja polityczna. Nie kwestionuję tej argumentacji, ale pytam o logikę ekonomiczną. Widzę tu efekt pewnego sposobu myślenia popularnego wśród ekonomistów w średnim wieku, a odnoszącego się do tzw. nowoczesnej teorii monetarnej. To jakaś odmiana neokeynesizmu: nie ma się co bać wysokiego deficytu budżetowego, nie ma się co bać wzrostu długu publicznego, należy prowadzić politykę stymulującą konsumpcję. Neokeynesiści utrzymują, że nie ma żadnego zagrożenia, gdy rosnący dług publiczny obsługuje bank centralny. To tylko zapis księgowy. Nie mówię, że nie należy pobudzać gospodarki w czasie wyraźnego obniżenia aktywności gospodarczej, ale gdy jest wzrost, powinniśmy mieć nadwyżkę w budżecie. A my przecież mamy wysoki wzrost.

Nie boją się inflacji?

Uważali, że inflacja nie wystąpi.

Ale przyszła.

Jeśli się pobudza konsumpcję ekspansywną polityką fiskalną i równie ekspansywną polityką monetarną (polityka ultraniskich stóp procentowych), to prędzej czy później będzie musiało wystąpić nasilenie zjawisk inflacyjnych.

I co oni na to?

Mówią, że nie ma problemu: wystarczy dokonać redystrybucji podatkowej od tych, którzy są wyżej uposażeni, do tych, co niżej. W ten sposób osłoni się słabsze grupy społeczne przed skutkami inflacji, którą polityka pobudzania wzrostu ewentualnie wywołuje. Właśnie dlatego potrzebowali redystrybucji podatkowej. Problem w tym, że gdy już podwyższona inflacja ruszyła, a nie podejmowano w porę działań ją powstrzymujących, redystrybucja już nie nadąży za wzrostem cen, które pochłoną zmiany korzystne np. dla emerytów. I trzeba będzie uruchamiać kolejne tarcze antyinflacyjne.

...które będą w jakimś stopniu proinflacyjne?

Tak, nakręcamy to, co chcemy zatrzymać. Neokeynesowskie rozumowanie skupia się na popycie i nie bierze pod uwagę drugiej strony gospodarki – podażowej.

Teoretycznie, gdy jest popyt, powinny rosnąć inwestycje, żeby zapewnić większą podaż towarów i usług.

Jeśli stymulowanie konsumpcji następuje w rozsądnych ramach makroekonomicznych, to w reakcji na to zwiększą się moce wytwórcze. Pojawi się dążenie do inwestycji i podniesienia wydajności pracy. Będzie więc reakcja dostosowawcza po stronie podażowej. Tymczasem Jarosław Kaczyński nazwał cwaniakami ludzi, którzy zarabiają więcej, bo są bardziej aktywni, wydajni, produktywni i kreatywni. Takie myślenie i działanie wpływa na zachowanie przedsiębiorców. Wprowadzenie tak znacznej redystrybucji przy zakłóceniach w łańcuchach dostaw zwiększa poziom niepewności i ryzyka. Kto będzie w takiej sytuacji inwestował?

Przedsiębiorcy, zamiast inwestować, podniosą ceny?

To stymuluje inflację po stronie podażowej. Zamiast wysiłku wytwórczego korzysta się z iluzji pieniądza. Wzrost gospodarczy zostanie utrzymany, ale będzie go pobudzała inflacja, a on z kolei będzie pobudzał inflację. To wzrost jałowy, iluzoryczny. To wzrost w kategoriach nominalnych, a nie realnych. Owszem, można próbować ograniczyć część dynamiki cen, ale sposób, w jaki to się robi, np. w ramach tarcz, nie wyeliminuje pustego przebiegu gospodarki. To iluzja, że skierowanie w ten sposób strumienia dochodów utrzyma gospodarkę na ścieżce trwałego i stabilnego wzrostu. To zakłóca mikroekonomiczne podstawy gospodarowania i wywołuje poważne zakłócenia makroekonomiczne.

Taką koncepcję zaproponowała grupa ekonomistów doradzająca rządowi, związana z Polskim Instytutem Ekonomicznym. Fakt, że politycy na to poszli, świadczy tylko o tym, że mają marną wiedzę ekonomiczną. Nie mówię, że nie ma w tej koncepcji ziarna logiki. Ale to nie jest żadne cudowne lekarstwo. Nie mówię, że deficyt budżetowy jest w ogóle niedopuszczalny. Jest dopuszczalny, ale w ramach logiki ekonomicznego myślenia, to znaczy, gdy się ma trwałe i ekonomicznie wydajne źródła jego finansowania. A nie tylko dodruk pieniądza.

Co wobec tego teraz można zrobić z Polskim Ładem?

Z punktu widzenia ekonomicznego należało go zawiesić już miesiąc temu. Ale to oznaczałoby polityczną katastrofę. Widać, że to, co ekonomicznie uzasadnione, politycznie jest niemożliwe. Trzeba więc podjąć pakietowe korekcyjne działania. Nie można jednak tego zrobić, gdy nie ma wyraźnego ośrodka decyzyjnego. Podejrzewam, że o rozwiązaniach Polskiego Ładu były już minister finansów wiedział stosunkowo najmniej.

Bo jego funkcję sprowadzono do roli kasjera. Decyzje podejmowane są gdzie indziej. Gdzie teraz jest centrum kierowania polityką gospodarczą?

Nigdzie. W zależności od tego, co się w danym dniu dzieje, albo zanika, albo się gdzieś efemerycznie pojawia w postaci sztabu kryzysowego. W przeszłości dominującym wzorem koordynacji polityki gospodarczej był model: wicepremier odpowiedzialny za sprawy gospodarcze i zarazem minister finansów, np. Balcerowicz, Kołodko, Belka. Był też model, który reprezentował Janusz Steinhoff, czyli wicepremier odpowiedzialny za gospodarkę i minister gospodarki dobrze współpracujący z ministrem finansów. W moim przypadku był to Mirosław Gronicki, a przed nim Andrzej Raczko. To były czytelne i skuteczne rozwiązania.

...koncepcje powstawały u ministra finansów albo on był pierwszym, który weryfikuje, co jest możliwe, a co nie?

W przeszłości wicepremier odpowiedzialny za sprawy gospodarcze to nie była tylko wywieszka. To była realna władza. Nie wynikała z bardzo mocnej pozycji politycznej. Raczej odwrotnie, powoływano ekspertów, którzy czasami starali się zdobyć silną pozycję polityczną. Np. Balcerowicz zaczynał jako ekspert, a stał się liczącym graczem politycznym. Kołodce to się nie do końca udało. Generalnie wicepremier był ekspertem ekonomicznym. I był niemalowanym koordynatorem polityki gospodarczej. Początkowo taką pozycję miał Mateusz Morawiecki. Zamienił ją na wpływy polityczne. Zresztą jego przygotowanie ekonomiczne jest bardzo jednostronne, jeśli w ogóle traktować je poważnie.

Od początku transformacji dorobiliśmy się wielu dobrych ekonomistów. Jest chyba teraz z kogo wybierać?

Tak, czasami pojawiały się ciekawe postacie, np. Teresa Czerwińska, która była dobrym ministrem finansów.

...ale odeszła.

Najwyraźniej koncepcje, które jej proponowano, nie odpowiadały jej myśleniu o tym, co jest dobre dla gospodarki. Nie była gotowa ustępować pod presją polityczną. I to trzeba docenić. Dzisiaj Ministerstwo Finansów zostało sprowadzone do ministerstwa okrojonego budżetu. Dużo więcej niż minister finansów w sprawach gospodarczych ma do powiedzenia np. Paweł Borys, prezes PFR.

Może on powinien zostać ministrem finansów?

Nie będę nikogo wskazywał, bo mogę komuś zaszkodzić. Pawła Borysa doceniam, bo zachowuje rozsądek ekonomiczny, o co w tamtej ekipie bardzo trudno. Dużo więcej niż Ministerstwo Finansów w różnych działaniach, które tworzą strumienie finansowe, ma do powiedzenia też prezes BGK, która jest nominatką premiera. Niektórzy moi koledzy podkreślają, że BGK i PFR to „raj wydatkowy" Morawieckiego. Stworzył on sobie enklawę, która nie podlega innym wpływom politycznym. Tak nie można prowadzić polityki budżetowej. Poza budżetem państwa znajduje się istotna część finansów publicznych, co świadczy o słabości zarządzania nimi w Polsce.

Trwa proces wymiany członków RPP. Dziennikarze są skonfundowani niektórymi kandydaturami, które przechodzą. Jacy ludzie tam powinni trafiać?

Mamy za sobą trzy pełne kadencje RPP. Pierwsza Rada była bardzo jastrzębia, druga zdecydowanie gołębia. Ta, w której byłem, nie była jednoznaczna. Te Rady wypełniły swoje zadanie – NBP i RPP stoją na straży siły nabywczej pieniądza, polskiego złotego i jego stabilności. W składzie tych Rad na ogół dominowały osoby, które miały dorobek akademicki w zakresie ekonomii w powiązaniu z jakimś doświadczeniem praktycznym w instytucjach zajmujących się finansami. Ale to nie musi być profesor ekonomii, to może być dobry analityk, np. Jakub Borowski, ceniony analityk bankowy.

Zajął pierwsze miejsce w rankingu „Rzeczpospolitej", w którym głosowali b. członkowie RPP. Ale Sejm go odrzucił...

...oczywiście z powodów politycznych. Natomiast do RPP na pewno nie powinny trafiać osoby, które są czynnymi politykami. Przejście posła do Rady łamie zasady.

A jak się sprawdzają w RPP prawnicy?

W doborze ludzi do Rady kluczowe są dwie rzeczy. Po pierwsze, wiedza ekonomiczna, w tym osobiste doświadczenie w instytucjach zajmujących się finansami. Po drugie, niezależność, której się nie da zmierzyć, ale można ocenić. Jeśli mamy do czynienia z posłami, którzy karnie głosują, to nie są to dobrzy kandydaci do RPP.

Prezes Glapiński powinien zostać na drugą kadencję?

Rada, która kończy kadencję, nie wypełniła swojego zadania. Ona dramatycznie zawiodła, czego dowodem jest stan niestabilności pieniądza, czyli poziom inflacji. Trudno zatem powiedzieć, że nie zawiódł prezes NBP, który przewodniczy RPP.

RPP w końcu goni inflację i podnosi stopy procentowe. Z drugiej strony rząd wprowadza tarczę antyinflacyjną. To skuteczna mieszanka?

Oczywiste jest, że w ostatnim okresie RPP podjęła wreszcie swoje zadanie. Widzę to w dwóch perspektywach: w decyzji o podwyżce stóp i w sposobie komunikowania się. Najważniejsze teraz jest to, czy zarówno w warstwie decyzyjnej, jak i komunikacyjnej NBP staje się na tyle wiarygodny, że jego decyzje bez dodatkowych ingerencji prowadzą do osłabienia jednego z istotnych kanałów przenoszenia inflacji z zewnątrz do kraju, jakim jest osłabianie złotego. Dopiero teraz po raz pierwszy zauważyliśmy, że ta polityka monetarna przynosi skutek w postaci wzmocnienia złotego. Wcześniej RPP podnosiła stopy, a złoty się osłabiał, bo rynki nie ufały. Czy NBP jest teraz w pełni wiarygodny? Patrząc na ostatnie dni, widać, że udzielono mu ostrożnego i warunkowego kredytu zaufania. Nie wiemy, co będzie dalej, ale ten kanał transmisji polityki monetarnej może zadziałać.

Nie jest to jednak jedyny sposób oddziaływania. Niezbędne jest osłabienie oczekiwań inflacyjnych. Jeśli one się ugruntowują, to naturalnym zachowaniem będzie szukanie osłony przed skutkami inflacji, która realnie odbiera ludziom dochody i oszczędności.

...poprzez żądanie podwyżki pensji i wydawanie oszczędności, nim wszystko podrożeje?

To samo w sobie nie musi być niekorzystne, bo podtrzymuje konsumpcję...

...ale jeśli takich ludzi będzie dużo, to wzrost cen przyspieszy.

No właśnie. Zwłaszcza jeśli tak niski jest poziom inwestycji wytwórczych, mimo wysokiego wykorzystania mocy wytwórczych. Jeśli presja konsumpcyjna będzie nadal rosła, to będą rosły ceny. Jeśli przy tym władza stale dosypuje pieniędzy, bo jest wysoki deficyt budżetowy, to do zmniejszenia inflacji nie wystarczy to, co teraz robi NBP.

Powinny być osłony dla tych, którzy najbardziej cierpią na inflacji, którą nazywam „podatkiem od nieudolnej władzy". Jeśli ktoś nie jest w stanie pokryć rachunków za energię elektryczną niezbędną do życia, powinien otrzymać finansową rekompensatę.

Czy obniżka VAT dla wszystkich to dobry ruch?

To są rozwiązania przejściowe. Nieważne, jak długo potrwają, przyjdzie moment prawdy. Inaczej przy tym ma się sprawa z żywnością, inaczej z benzyną – tu też wyraźnie dominuje kalkulacja polityczna.

Wszystkie ceny muszą kiedyś zostać urealnione, bo muszą odzwierciedlać rzeczywiste koszty wytwarzania. A co my robimy, żeby zmniejszyć koszty wytwarzania energii? Problem polega na tym, że polityka klimatyczna UE przejściowo kosztuje, ale jest po to, by zmniejszyć wszystkie elementy rzeczywistych kosztów wytwarzania. Transformacja energetyczna polega na odchodzeniu od brudnej i drogiej energii w kierunku czystej. Jeśli ten proces się nie zacznie, to energia nie będzie tańsza, ale jeszcze droższa.

Ludzie tego nie wiedzą i mogą uważać, że najlepiej, byśmy dalej mieli energię z węgla. Ale taniego i dostępnego węgla w Polsce ubywa. Dlatego kupujemy węgiel z Rosji. W kategoriach ekonomicznych sytuacja wygląda zupełnie inaczej niż przy krótkowzrocznym myśleniu polityczno-wyborczm. Za czasów PiS stworzono Ministerstwo Energetyki, by dalej rozwijać energetykę opartą na węglu. Beata Szydło zapowiadała budowę nowej kopalni. Księżycowa gospodarka.

Wróćmy to tarczy.

Trzeba chronić nie wszystkich, ale najsłabszych. Waloryzacja emerytur jest potrzebna. Tylko im wyższa inflacja, tym wyższa waloryzacja. A im wyższa waloryzacja, tym – paradoksalnie – wyższa inflacja. Jeżeli wszystko będzie indeksowane, to nie powstrzymamy inflacji. Na przełomie lat 90. i pierwszej dekady XXI wieku mieliśmy wzrost cen zbliżony do obecnego. Musieliśmy przerwać wmontowane wcześniej łańcuchy indeksacyjne. Bez tego inflacji nie da się opanować.

Teraz karierę robi pomysł zamrożenia WIBOR-u.

W Polsce utarło się, że WIBOR jest odniesieniem dla ustalania rynkowych stóp procentowych. Dzisiaj nie jest to dobra miara, gdyż jest rzadko używany w rozliczeniach międzybankowych – do jego obliczenia wystarczy kilka transakcji dokonanych przez wielkie banki. Nie mówię, że jest manipulowany, ale jest zbyt mało uczestników tego rynku i zbyt mało jest transakcji, by uznać WIBOR za dobrą miarę. Ale jeśli ktoś chce go zamrozić, to chce doprowadzić do podważania działania tego niezbyt dobrego, ale jednak rynkowego mechanizmu. Rozsądniej jest pomyśleć o innym wskaźniku, lepiej odzwierciedlającym rynkowe relacje rozliczeniowe. NBP nie określa przecież rynkowych stóp procentowych. Jeśli bank centralny jest wiarygodny w pilnowaniu stabilności złotego, to inni uczestnicy rynku będą się dostosowywać do stawek z jego operacji płynnościowych, co jednak nie znaczy, że będą dokładnie stosowali stopę referencyjną NBP. Stopy rynkowe kształtują się w jej pobliżu, ale nie są identyczne. I tak jest najlepiej. A jeśli się zamrozi WIBOR, to ci, którzy nie będą musieli pożyczać, po prostu nie będą pożyczali po przymusowej stopie procentowej. Być może robiłyby to banki, które są podporządkowane państwu, ale to zakłóciłoby kształtowanie ceny pieniądza. Stworzylibyśmy kolejną antyrynkową protezę.

Jakiej gospodarki powinniśmy sobie życzyć?

Chciałbym, aby w naszej gospodarce ruszyła fala inwestycji. Takich, które są modernizacyjne, innowacyjne, wprowadzają nowe rozwiązania technologiczne, prowadzą do cyfryzacji, robotyzacji i automatyzacji. Byśmy przeszli do innego modelu gospodarki – odchodząc od konkurencyjności cenowej w kierunku konkurencyjności jakościowej. Bez inwestycji prywatnych tego się nie da zrobić. Mamy ograniczone zasoby pracy. Jeśli ktoś mówi, że na rynku pracy jest świetna sytuacja, to warto pamiętać, że rekordowo niska stopa bezrobocia oznacza też deficyt pracy i presję na wynagrodzenia, które rosnąc powyżej dynamiki wydajności pracy, pobudzają inflację.

W dziesięć lat ubyło około 2 mln osób w wieku produkcyjnym, a przybyło tyleż samo w poprodukcyjnym.

Nierównowaga demograficzna będzie się pogłębiać. Dlatego musimy szukać rozwiązań pracooszczędnych. Do tego potrzeba inwestycji proproduktywnych. Będą mniejsze zasoby pracy, ale praca będzie bardziej produktywna. To da silny prowzrostowy makroekonomicznie trwały impuls.

Co z ceną pieniądza? Ma być tani, by stymulować inwestycje?

Pożyczany pieniądz musi kosztować i rynkowa stopa procentowa musi to odzwierciedlać. Powinniśmy prowadzić politykę dodatnich, umiarkowanie wysokich realnych stóp procentowych. Pożyczanie pieniędzy i wykorzystywanie ich jako kredytu inwestycyjnego ma sens, gdy wprowadza się nowe rozwiązania i wyższą produktywność do gospodarki, by było z czego zwrócić pożyczony kapitał. Jeśli pieniądz jest za tani, to nie trzeba się starać. Można prowadzić byle jaką, lichą gospodarkę, bo przy stymulacji inflacyjnej popyt stale rośnie i można się wepchać na rynek z byle czym. Chodzi o to, żeby nie prowadzić naszej gospodarki do bylejakości. Pieniądz nie może być bardzo drogi, ale musi kosztować.

Ile powinien kosztować, skoro inflacja w styczniu przekroczyła 9 proc.?

A stopy procentowe to 2,75 proc. To znaczy, że ciągle pobudzamy gospodarkę inflacyjnie. Inflacja jest jak spirala: jeden obrót kumuluje następny. Musimy najpierw zatrzymać tę spiralę, a potem stopniowo zejść do bezpiecznego poziomu wzrostu cen. To są dwie różne fazy działania. Trzeba doprowadzić do urealnienia różnych kategorii ekonomicznych, jednocześnie osłaniając najsłabszych. To oni płacą najwięcej, bo inflacja jest podatkiem degresywnym. Najsłabsi płacą najwięcej. Bałagan Polskiego Ładu prowadzi do pogłębienia nierówności, a nie ich pomniejszenia.

—notował Grzegorz Balawender

Prof. Jerzy Hausner

Jest ekonomistą z Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie. Był ministrem pracy, a następnie ministrem pracy i gospodarki oraz wicepremierem w rządzie Leszka Millera, a także wicepremierem oraz ministrem gospodarki i pracy w rządzie Marka Belki. W latach 2010–2016 był członkiem Rady Polityki Pieniężnej.

Program rządu to Polski Ład czy Polski Bałagan?

Bałagan zdecydowanie, można nawet użyć mocniejszych słów. Czas na tę głęboką zmianę w systemie podatkowym jest fatalny, bo w konsekwencji pandemii pojawiły się różne czynniki destabilizujące: rwą się łańcuchy dostaw, rosną ceny surowców. Zamrożenie gospodarki, a potem jej odbicie, jest nieporównywalne z jakimkolwiek szokiem. Szok wywołał różnego rodzaju zakłócenia, które się kumulują i nie rozładują natychmiast. Brakuje chipów, następuje ogromny wzrost stawek frachtu, co np. dla polskich meblarzy jest dużym problemem. Mamy do czynienia ze stanem traumatycznym. Wprowadzanie tak głębokiej zmiany podatkowej w tym momencie to brak wyobraźni i odpowiedzialności. To po pierwsze. Po drugie, koncepcja Polskiego Ładu została przygotowana fatalnie nie tylko legislacyjnie. To głęboka ingerencja w system podatkowy, a nie tylko korekta stawek podatkowych. Zmiana dotyczy wszystkich grup podatników i wszystkich form dochodu. Fundujemy sobie zmianę jeszcze bardziej komplikującą system podatkowy, który i tak już był nieczytelny.

Pozostało 94% artykułu
Gospodarka
Rosjanie rezygnują z obchodów Nowego Roku. Pieniądze pójdą na front
Gospodarka
Indeks wiarygodności ekonomicznej Polski. Jest źle, ale inni mają gorzej
Gospodarka
Margrethe Vestager, wiceprzewodnicząca KE: UE nie potrzebuje nowej polityki konkurencji
Gospodarka
Gospodarka Rosji jedzie na oparach. To oficjalne stanowisko Banku Rosji
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Gospodarka
Tusk podjął decyzję. Prezes GUS odwołany ze stanowiska