„Rewers" Borysa Lankosza, „Ida" i „Zimna wojna" Pawła Pawlikowskiego, teraz „Pan T." Marcina Krzyształowicza. Wszystkie te filmy o latach 50. XX wieku opowiedziane są w czarno-białych obrazach. Ale w swej wymowie są od czarno-białej stylistyki dalekie, w różny sposób pokazując złożoność tamtego czasu.
W „Panu T." skojarzenie z Leopoldem Tyrmandem narzuca się samo, jednak twórcy – po protestach syna pisarza – odcinają się dziś od tej postaci. Jakkolwiek by było, bohaterem filmu jest literat, intelektualista represjonowany przez stalinowski reżim. Jego książki nie są drukowane, z pracy w gazecie został wyrzucony.
Pan T. żyje z korepetycji. Jada obiady po 8 złotych w stołówce dla literatów, znalazła się też w filmie wiele mówiąca scena parzenia herbaty: bohater wsypuje do szklanki resztkę z pudełka, po czym z namysłem połowę „oszczędza" na następny raz.
Ale jest w panu T. niezgoda na świństwa, donoszenie, podlizywanie się władzy – na wszystko, co pozwoliłoby wygodnie żyć. Taka postawa rodzi protekcjonalne spojrzenia i litość ze strony dobrze „urządzonych", ale pozwala zachować szacunek dla siebie. „Nie chcę łask tej władzy, nie chcę okruchów z jej przaśnego stołu. Wybieram moje drżenie o świcie i lichy obiad, na który nie wiem, czy zarobię. Próbuję wytrwać, przeleżeć, przeczekać" – zapisuje w dzienniku.
To kolejny taki portret artysty w polskim kinie. Inną jego wersję pokazał Andrzej Wajda w „Powidokach" o Władysławie Strzemińskim, pionierze konstruktywistycznej awangardy, który nie pasował do koncepcji narzuconego przez władzę realizmu socjalistycznego. I został zmiażdżony przez komunistyczne państwo.