Pierwszy w historii Oscar dla najlepszego filmu roku, trzy statuetki w innych kategoriach - za film zagraniczny, reżyserię i scenariusz, Złoty Glob, Złota Palma w Cannes i ponad 200 innych nagród przyznanych na festiwalach lub przez krytyków. To dorobek „Parasite” Bonga Joon-ho.
Południowokoreański reżyser opowiada o dwóch rodzinach. Pierwsza z nich mieszka w ubogiej dzielnicy wielkiego miasta, w pół-piwnicy, w fatalnych warunkach i nie ma żadnych stałych źródeł utrzymania. Ojciec, matka, dwoje dorosłych dzieci. Syn ma szansę zostać korepetytorem dziewczynki z zamożnego domu Parków. Potrzebny jest do tego dyplom uczelni, ale to w końcu nie problem. Nie takie rzeczy można sprokurować. A potem to już tylko kwestia sprytu, by do pięknego domu w ogrodzie, na wysokie pensje, wprowadzić pozostałych członków rodziny. I właśnie na kontraście życia tych dwóch światów – biedy i bogactwa – Joon-ho buduje swój film.
— Chciałem opowiedzieć o polaryzacji współczesnych społeczeństw – mówi. – To uniwersalny temat. – Ciekawiło mnie co się stanie, gdy te dwa światy, biedy o bogactwa, zderzą się ze sobą.
Ale „Parasite” nie jest dramatem społecznym. To tylko punkt wyjścia. Bong Joon-Ho miesza wszelkie gatunki. Wprowadza elementy thrillera, czarnej komedii, by skończyć w stylu, jakiego nie powstydziłby się Quentin Tarantino. Wszystko bierze w cudzysłów. Bawi się kinem. Pokazując jak uboga rodzina zaczyna coraz głębiej przenikać do świata Parków, jak przygotowuje nieuczciwe intrygi, by się tam zadomowić – coraz bardziej podkręca tempo filmu.
Zbliżający się do pięćdziesiątki Bong ma na swoim koncie dramat „Matka” o kobiecie szukającej mordercy dziewczyny, by udowodnić, że jej syn - oskarżony o dokonanie tej zbrodni – jest niewinny, ale też wielkie przeboje kasowe jak „Zagadka zbrodni” czy „Snowpiercer. Arka przyszłości”, a wreszcie familijną opowieść „Okja” zrealizowaną dla Netflixa. „Parasite” łączy wszystkie jego zainteresowania. Jest satyryczną wiwisekcją rodziny i współczesnego świata podaną w formie, która przyciąga do kin tłumy.