Pieśni ziemi
Reż.: Margreth Olin
Wyk.: Jorgen Mykle, Magnhild Mykloen
To absolutnie niezwykły film. Reżyserka Margreth Olin wróciła w rodzinne strony na zachodzie Norwegii, żeby zrozumieć własne korzenie, pobyć ze swoimi rodzicami w świecie, który oni kochają. W świecie natury, nieprawdopodobnie pięknej przyrody, gdzie zmieniają się pory roku i naturalne są kolejne fazy życia: narodziny, dojrzałość, odchodzenie. „Jeśli chcesz się o mnie czegoś dowiedzieć, to spędź ze mną rok” – mówi ojciec do córki. Spędziła. I ofiarowała widzom niezwykłe dzieło. Wiele można mówić o kryzysie klimatycznym, niszczeniu przyrody, ginięciu całych gatunków zwierząt. O wciągającej ludzi cywilizacji. Ale tak naprawdę dopiero po obejrzeniu filmu takiego jak „Pieśni ziemi” można zdać sobie sprawę, co niszczymy, co bezpowrotnie tracimy. I zadać pytania o sens naszego istnienia.
Piękno i naturalny rytm tego świata wręcz porywają. Uspokajają, każą zapomnieć o codziennym wyścigu, o otaczającym nas brudzie polityki, fałszu, wybujałych ambicjach. Nie trzeba chyba o „Pieśniach ziemi” pisać ani rozmawiać. Lepiej po prostu usiąść przed ekranem i zatopić się w tych widokach wierzchołków gór, w rozległych krajobrazach, w zieleni, w połaciach śniegu. W naturalnym biegu życia. Choćby na te półtorej godziny…