Prowincjonalne miasto. Blokowisko. Trudne życie i brak perspektyw. Tymoteusz wyrwał się stąd. Studiuje w Warszawskiej Akademii Muzycznej, wygrywa konkursy, wkrótce ma wyjechać na stypendium do Dusseldorfu. Przyjechał do domu tylko na wakacje. Jego młodszemu bratu, Jackowi, nie udało się. Właśnie oblał egzaminy na tę uczelnię. Od kilku miesięcy nie podchodzi do pianina, a jeśli nawet to po to, by zrobić muzyczne tło kumplom, hip-hopowcom. Zapracowana matka, ojciec gdzieś daleko. Zadzwoni raz na pół roku. Albo nie.
Przyjazd do miasta to dla Tymka powrót do świata, jaki już za sobą zostawił. Dzień podobny do dnia. Latające w powietrzu „jebane, pierd... kur...” jako dowód siły i luzu. Ferajna i nuda, którą trzeba jakoś zabić. Kąpiel w w pobliskiej rzece. Buła i browar w otwartym niedawno kebab-barze prowadzonym przez dwóch emigrantów.
Siłą „Chleba i soli” jest prawda. Właśnie ona jest wielką wartością filmu. Reżyser nie ocenia, nie potępia. Portretuje ludzi stworzonych przez osiedle prowincjonalnego miasta, w którym marzeniem staje się wyjazd do roboty do Norwegii.
Ale „Chleb i sól” to coś więcej niż obyczajówka. To również wiwisekcja społecznych układów, mocny film o dzisiejszej Polsce. „Czy powitali was tu chlebem i solą?” - pyta Tymek dwóch Arabów, którzy prowadzą osiedlowy bar z kebabami. Ale przecież, choć ich buda staje się miejscem spotkań miejscowego koleżeństwa, oni sami są „inni”, „gorsi”. Kocur mówi o pogardzie dla obcych, nietolerancji i narastaniu nienawiści, która w każdej chwili może wybuchnąć i doprowadzić do tragedii.
W „Chlebie i soli”, podobnie jak w krótkich filmach Damiana Kocura”, nie ma żadnego wydumania, kunktatorstwa. Czuje się, że 40-letni reżyser niesie swój własny bagaż doświadczeń i umie patrzeć na świat z perspektywy tzw. zwyczajnych ludzi. Ciekawa obietnica na przyszłość.