6 lutego zmarł znakomity aktor Krzysztof Kowalewski. Przypominamy rozmowę Jana Bończy-Szabłowskiego z 2002 roku.
Czy czuje się pan aktorem obciążonym dziedzicznie?
Trudno powiedzieć. Moja matka rzeczywiście była aktorką. I miała w swym życiu artystycznym kilka pięknych rozdziałów. Ja zaś jako chłopak spędziłem w teatrze wiele godzin. Do decyzji o aktorstwie musiałem jednak dojrzeć sam.
To obciążenie w genach chyba jednak istnieje, bo pański syn pierworodny też jest aktorem
I aktorem, i kelnerem jak wielu młodych ludzi mieszkających w USA i starających się zarabiać w różny sposób na życie.
Jak wspomina pan własnego ojca?
Właściwie pamiętam go jak z dziecięcego snu. Sen był kolorowy. Ojciec siedział na ławce w pobliżu starej stacji benzynowej i czytał książkę. Dystrybutory były malowane na czerwony kolor, niewysokie, z ręczną pompą. Ja bawiłem się nieopodal w piaskownicy. Ojciec podniósł głowę znad książki, pomachał mi ręką i czytał dalej. To jedyny obrazek, który utkwił mi w pamięci. Kiedy miałem dwa lata ojciec, który był oficerem zawodowym wyruszył na wojnę. Potem ślad się urwał.
Wszystko wskazywało, że zginął w Katyniu?
Tak myśleliśmy przez długi czas, kiedy wraz z matką próbowaliśmy ustalić jego dalsze losy. Po latach poszukiwań dotarła do nas wiadomość, że zginął w Charkowie, dokąd został przewieziony wraz z innymi oficerami ze Starobielska. Wszystko zostało odnotowane w odpowiednich dokumentach przechowywanych w Londynie.
Zawsze był pan "pasowany" na aktora komediowego?
Nie. Jak każdy aktor jestem uzależniony od reżyserów. Wyrastałem w czasach wielkich mistrzów, takich jak Maria Wiercińska, Stanisława Perzanowska czy Aleksander Bardini. Oni o naszym zawodzie wiedzieli wszystko, ale też znali duszę aktora. Potem pojawili się ludzie, spośród których wielu nie ma pojęcia o reżyserii i pracy z aktorem. I stąd właśnie pojawiają się tzw. obsady trygonometryczne: w tej roli musi być cienki i długi, a w tej mały i gruby. Tak jest w wielu przypadkach.
Patrząc na pana pozycję w tym zawodzie aż trudno uwierzyć, że do szkoły teatralnej dostał się pan dopiero za drugim razem.
Na pierwszym egzaminie byłem potwornie zdenerwowany. Miałem wrażenie, że wszystkie części ciała łącznie z brwiami poruszały się w sposób całkowicie niezsynchronizowany. Tamto niepowodzenie podbiło moją ambicję i przez następny rok chodziłem na zajęcia do kółka dramatycznego w Pałacu Kultury. To jak się okazało był niezły przedsionek szkoły teatralnej. Na nasze zajęcia chodziło także wielu późniejszych aktorów, choćby Elżbieta Czyżewska.
Kiedyś był zwyczaj, że absolwenci PWST zaczynali od pracy w teatrach terenowych. Pan wolał pozostać w stolicy?
Wolałem, mimo że oficjalnie nasz rok był obłożony zakazem występowania w Warszawie. Uważano, że trzeba pojechać na prowincję i tam uczyć się aktorstwa. Pytanie tylko, od kogo? W tym zawodzie trzeba wyrastać wśród znakomitości. Byłem w paru teatrach tzw. terenowych i pamiętam, że miejscowi aktorzy głównie pili wódkę. Więc trudno się dziwić, że w takich warunkach nie miałem wcale ochoty nigdzie wyjeżdżać, tylko ulokować się w Warszawie. Okazało się zresztą, że także dyrektorzy stołecznych scen nie przestrzegali zakazu. Sam otrzymałem propozycję pracy od słynnego Mariana Mellera, dyrektora Teatru Dramatycznego. Niestety byłem już zaangażowany w Teatrze Klasycznym. I nie wypadało się wycofać.
Nigdy nie był pan skonfliktowany ze swoim dyrektorem?
Raz był taki przypadek. Przeszedłem do teatru i niedługo potem zmieniła się w nim dyrekcja. Nowy szef właściwie od początku mnie nie akceptował. I wcale tego nie krył. Kiedy zachorował na hemoroidy i po operacji wrócił do teatru, pokazał aktorom świeżo zakupiony sprzęt wędkarski. Część zespołu, aby się mu przypochlebić chwaliła zakup i przekonywała, że jeśli będzie łowił ryby, błyskawicznie powróci do zdrowia. Mnie nie bardzo udzieliła się ta sielska atmosfera. "Ryby łowić zdrowo, ale można sobie d… przeziębić" - powiedziałem, wstałem od stołu i szybko zaangażowałem się do innego teatru.
Czy to prawda, że jedno z ugrupowań politycznych swego czasu zaproponowało panu udział w reklamie i pan, odmówił mimo że w grę wchodziły duże pieniądze?
Tak. Rozmowa była kulturalna, choć stanowczo odpowiedziałem - nie. Uważam, że reklamowanie polityków jest gorsze niż pornografia.
Ale w ogóle z udziału w reklamie pan nie zrezygnował. Choćby przed laty: pacjent w pi zet ju.
To były początki reklamy w Polsce. Mój stosunek do reklamy jest czysto użytkowy. Nie ma ona nic wspólnego ze sztuką. To jest handel, a wizerunek jest towarem. Reklama jest zjawiskiem normalnym. Ma swoje wieloletnie tradycje. Od niepamiętnych czasów każdy kupiec starał się jak najlepiej zareklamować swój towar. Nie mam wątpliwości, że jest też zjawiskiem pożytecznym, o ile jest rzetelna. W większości wypadków nie mamy jednak do czynienia z reklamą rzetelną. Cechy towaru podawane w reklamie nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Oddzielnym zagadnieniem jest eksploatacja reklamy. Sposób, w jaki eksploatuje się reklamę na świecie, bo nie tylko w Polsce, uważam wręcz za bandycki. To wręcz zarzynanie towaru i zniechęcanie do niego telewidzów, a już przerywanie filmów reklamami jest wręcz haniebne.
Czym więc się pan sugeruje przyjmując propozycję reklamy?
Zwracam uwagę na to, co reklamuję oraz czy cechy, które reklamuję odpowiadają prawdzie. Jeśli trochę przeceniają wartość produktu, to jeszcze w porządku, ale jak np. są całkowicie wyssane z palca, to na to się nie zgadzam np.: mydło, które ma nawilżać - wysusza skórę, a proszek, który ma wywabiać plamy pozostawia je bez zmian. Są jeszcze inne kryteria, które biorę pod uwagę: jeśli pewien browar wyłożył pieniądze na produkcję filmu, w którym gram, to nie widzę przeciwwskazań, by zareklamować ten browar. Nie będę ukrywał, że sporo propozycji reklam odrzuciłem, bo staram się pamiętać, że aktor za bardzo zużyty w reklamach nie będzie użyty już w filmie czy teatrze.
A jako świeżo upieczony ojciec zgodziłby się pan na reklamę pieluszek dla niemowląt.
Chciałby pan, bym wciągnął córkę do reklamy? W żadnym razie. Na pewno nie będę na niej zarabiał.
Dlaczego tak niechętnie mówi pan w wywiadach o życiu prywatnym?
Unikam tych tematów, bo zawsze są to wyznania nie do końca szczere, a przede wszystkim niepotrzebne. To bardzo intymna część życia tych osób, których to dotyczy. I to wystarczający powód.
Przed paroma miesiącami wystąpił pan w obronie swego pasierba Janusza Iwanowskiego Pineiro w kontrowersyjnym dokumencie o aferze FOZZ. Niektórzy uznali, że rzucił pan wówczas na szalę całą sympatię i uznanie widzów, jakim cieszy się pan od lat.
Nigdy nie miałem tego typu dylematów. Poręczyłem za niego nie tylko na piśmie, bo znam człowieka. Jak wiadomo, Janusz sam zgłosił się do prokuratury, oddał dokumenty i do tej pory czeka na rozprawę. Cała sprawa ostatnio ucichła. Myślę, że jest potwornie zagmatwana i ociera się o politykę.
Spotkał pan kiedyś pana Sułka?
Niejednego. Kiedyś przyszedł do mnie pracownik gazowni i wyciągając dłoń powiedział "Sułek jestem". Innym razem zaczepiła mnie na ulicy pewna pani, która przedstawiła się jako pani Sułkowa.
A jak zaczęła się pana przygoda z radiowym Sułkiem?
Zdecydował, jak to często bywa, przypadek. Na początku postać tę miał grać Kazimierz Kaczor. Ponieważ wyjechał - Jerzy Markuszewski zaproponował ją mnie.
Czy Marta Lipińska i pan mieliście jakiś wpływ na postacie Elizy i Sułka?
Absolutnie nie było takiej potrzeby. Jacek Janczarski pisał je tak wspaniale, że nikt z nas nie próbował ingerować nawet w najmniejsze szczegóły.
Na czym pana zdaniem polega wielka popularność tej z gruncie rzeczy niezbyt sympatycznej postaci?
Socjologowie określiliby to krótko - czar chama. Ludzie lubią Sułka za jego prostolinijność, za to, że wali prosto z mostu to, co ma na myśli. Nawet w stosunku do tak zakochanej i delikatnej kobiety jak pani Eliza niczego nie owija w bawełnę. Taką już ma naturę. To dziwne, ale mam wrażenie, że wielu pisarzy jest wręcz zafascynowanych tego typu postaciami. Wystarczy wymienić Edka w "Tangu" czy Pełnomocnika w "Ambasadorze" MrożkaÉ
A nie ma pan wrażenia, że popularność tego typu bohaterów rośnie także w naszym życiu publicznym.
Oj tak. Sułek to "czar chama" przetworzony przez artystę Jacka Janczarskiego. Umieszczony w pewnej konwencji literackiej. Natomiast prawdziwy cham, jak się urodzi i zostanie np. politykiem, to już jest zgroza. To wielkie nieszczęście. Obserwuję takiego z przerażeniem i uświadamiam sobie, że przecież Hitler i Stalin też tak zaczynali. Tu już nie ma żartów. Imć Onufry Zagłoba, którego miałem przyjemność grać w "Ogniem i mieczem", choć sam nie był przykładem męstwa, to gdyby pojawił się w naszych czasach prawdopodobnie z żalu zapiłby się na śmierć. W jego epoce takie cechy jak honor miały swoją wartość.
Wydarzeniem sezonu stała się ostatnia premiera Teatru Współczesnego, czyli "Bambini di Praga". Podobno, aby lepiej nasiąknąć atmosferą tej opowieści, spędziliście tydzień w Pradze?
Tak. Pani Agnieszka Glińska, reżyser spektaklu, była nie tylko pomysłodawczynią, ale i siłą wiodącą przez cały nasz pobyt. W Pradze ustalała marszruty. Oglądaliśmy dzielnicę żydowską, odwiedzaliśmy rozmaite knajpy. Współczesna Praga jest fenomenalna. Warto było porównać, co Czesi zrobili ze swoją stolicą, a co my z Warszawą. I słuchanie przez parę dni tego języka, z którego wywodzi się Hrabal, daje pojęcie o tamtej opowieści.
Gra pan w niej jednego z głównych bohaterów.
"Bambini di Praga" tak naprawdę nie ma głównego bohatera. A właściwie ma. Jest nim czeska mentalność. To ona stała się siłą sprawczą wielu wspaniałych filmów, które weszły do kanonu światowego kina. Ta tradycja do dziś promieniuje i daje efekty. To przecież Czesi mają w końcu filmowego Oscara.
Czym się charakteryzuje ta czeska mentalność?
Spotykamy ludzi, którzy opowiadają rzeczy niesamowite, tragiczne, czasem wręcz okrutne. Ale wiedzą, że, mój Boże, takie już jest życie. I nie warto zbyt długo rozpamiętywać tych tragedii, rozdrapywać ran. Raczej szukać czegoś pogodniejszego. Przejść na drugą stronę ulicy, bo tam wciąż świeci słońce.
Panu to pogodne, Hrabalowskie spojrzenie na świat wydaje się szczególnie bliskie.
To prawda, że staram się dostrzegać w życiu przede wszystkim pozytywy. To chyba sprawa charakteru. Już taki mam. Jestem dosyć pogodnym człowiekiem, choć oczywiście w granicach rozsądku. Jak każdy przeżywam chwile załamania i stresy, ale nie lubię absorbować nimi innych.