Dojrzały, samotny mężczyzna i małe dziecko. Trudno o większy banał – takimi historiami żywi się wiele opowieści familijnych. A jednak „C'mon C'mon" Mike'a Millsa to kino artystyczne najwyższych lotów. Czarno-biały film niesie całą gamę kolorów, uczuć, refleksji, wzruszeń.
50-letni Johnny jest reporterem radiowym, wolnym ptakiem. Z siostrą poróżniły go słowa, jakie padły po śmierci matki. Ale teraz Viv musi wyjechać, by zająć się chorym mężem, i prosi brata, by zaopiekował się jej dziewięcioletnim synkiem.
To będzie ważny czas zarówno dla mężczyzny, jak i dla chłopca, razem wyruszają w podróż z Los Angeles do Nowego Jorku i Nowego Orleanu. Johnny robi swój radiowy program. Pyta dzieci: „Co myślisz o zmianach klimatycznych?", „Czy spotkałeś się z przejawami rasizmu?", ale też: „Jak widzisz przyszłość?". Odpowiadają. Czasem zadziwiająco dojrzale, czasem naiwnie. Jedne boją się tego, co przyjdzie, inne nie. Mówią o samotności, lękach, nadziejach.
Jesse nie chce na te pytania odpowiedzieć. Jednak to, co rodzi się między nim a Johnnym, zaczyna być coraz bardziej szczere i ważne. Facet, który nigdy nie wziął odpowiedzialności za innego człowieka, nagle wariuje, gdy siostrzeniec się gubi. Uczy go, co sam jako radiowiec umie najlepiej: odbierania świata przez dźwięki. Rozwinięty ponad wiek, tryskający energią, rozgadany i spontaniczny dziewięciolatek nabiera do wujka zaufania. Ale też zadaje mu najprostsze pytania, choćby to: „Dlaczego się nie ożeniłeś?".
W „C'mon C'mon" nie ma pustych scen. Każda sytuacja przynosi nowe emocje, ciągłe odkrywanie drugiej osoby, ale i siebie. Są tu obrazy Ameryki, lęki, radość, jest miłość matki i próba chronienia dziecka przed wstrząsem. Przede wszystkim jednak Mills przypomina, jak ważne jest słuchanie innych.