Do Ziemi zbliża się kometa. Ma prawie 10 km średnicy, więc po zderzeniu żywe istoty wyginą, planeta ulegnie destrukcji i wszystko trafi szlag. Chyba że znajdzie się bohater.
Oglądaliśmy to już wiele razy, do tego w przeróżnych wariantach. Planetę-matkę atakowały ciała niebieskie, kosmici, zombi, żywioły oraz sami ludzie. Ludzkość ratowali Bruce Willis, Will Smith, Keanu Reeves, Tom Cruise. Z kolei Lars von Trier w „Melancholii" świata ratować nie chciał, tylko pokazywał z satysfakcją, jak ginie. Co jeszcze da się nowego powiedzieć? Nie za wiele, ale jak przekonuje Adam McKay w filmie „Nie patrz w górę" – można się przy okazji pośmiać.
Jego film wszedł do kin bez rozgłosu. Mimo gwiazdorskiej obsady promocja jest skromna, pewnie dlatego, że to dystrybucja wymuszona przez Oscary, by spełnić warunki do wyścigu po statuetki. Dla dystrybutora, którym jest Netflix, ważniejsza będzie premiera na platformie VOD 24 grudnia.
Satyra czy karykatura
Zaczyna się klasycznie. Dwójka astronomów, prof. Randall Mindy i jego doktorantka Kate Dibiasky (Leonardo DiCaprio i Jennifer Lawrence), odkrywa nowy obiekt w przestrzeni kosmicznej. Kiedy zaczynają obliczać trajektorię jego lotu, miny im rzedną. Kometa „Dibiasky" (nazwa pochodzi od jej odkrywczyni) uderzy w Ziemię za pół roku. To ostatni moment, by powiadomić Biały Dom, NASA itd.
Taka wyimaginowana sytuacja jest punktem wyjścia do scenariuszowego stand-up comedy, z którego słynie Adam McKay. Zdobywał szlify reżyserskie komediami średnich lotów, a do pierwszej ligi Hollywood wszedł najlepszym filmem o kryzysie ekonomicznym z roku 2008, „Big Short" (2015). Odebrał Oscara za scenariusz adaptowany i dostał zielone światło na następne autorskie produkcje.