Ta śmieszna katastrofa

W komedii „Nie patrz w górę" Leonardo DiCaprio próbuje uratować świat. Dla polityków i mediów nadchodząca zagłada nie jest jednak godna uwagi.

Publikacja: 16.12.2021 17:41

Brawurowa Meryl Streep jako pani prezydent USA w „Nie patrz w górę”

Brawurowa Meryl Streep jako pani prezydent USA w „Nie patrz w górę”

Foto: materiały prasowe

Do Ziemi zbliża się kometa. Ma prawie 10 km średnicy, więc po zderzeniu żywe istoty wyginą, planeta ulegnie destrukcji i wszystko trafi szlag. Chyba że znajdzie się bohater.

Oglądaliśmy to już wiele razy, do tego w przeróżnych wariantach. Planetę-matkę atakowały ciała niebieskie, kosmici, zombi, żywioły oraz sami ludzie. Ludzkość ratowali Bruce Willis, Will Smith, Keanu Reeves, Tom Cruise. Z kolei Lars von Trier w „Melancholii" świata ratować nie chciał, tylko pokazywał z satysfakcją, jak ginie. Co jeszcze da się nowego powiedzieć? Nie za wiele, ale jak przekonuje Adam McKay w filmie „Nie patrz w górę" – można się przy okazji pośmiać.

Jego film wszedł do kin bez rozgłosu. Mimo gwiazdorskiej obsady promocja jest skromna, pewnie dlatego, że to dystrybucja wymuszona przez Oscary, by spełnić warunki do wyścigu po statuetki. Dla dystrybutora, którym jest Netflix, ważniejsza będzie premiera na platformie VOD 24 grudnia.

Satyra czy karykatura

Zaczyna się klasycznie. Dwójka astronomów, prof. Randall Mindy i jego doktorantka Kate Dibiasky (Leonardo DiCaprio i Jennifer Lawrence), odkrywa nowy obiekt w przestrzeni kosmicznej. Kiedy zaczynają obliczać trajektorię jego lotu, miny im rzedną. Kometa „Dibiasky" (nazwa pochodzi od jej odkrywczyni) uderzy w Ziemię za pół roku. To ostatni moment, by powiadomić Biały Dom, NASA itd.

Taka wyimaginowana sytuacja jest punktem wyjścia do scenariuszowego stand-up comedy, z którego słynie Adam McKay. Zdobywał szlify reżyserskie komediami średnich lotów, a do pierwszej ligi Hollywood wszedł najlepszym filmem o kryzysie ekonomicznym z roku 2008, „Big Short" (2015). Odebrał Oscara za scenariusz adaptowany i dostał zielone światło na następne autorskie produkcje.

Czytaj więcej

Człowiek trzymający władzę

Trzy lata później nakręcił kolejną satyrę społeczno-polityczną – „Vice". Był to wykoślawiony portret Dicka Chenneya, sekretarza obrony USA za czasów prezydentury Georga W. Busha, przez wielu uważanego za najmroczniejszą postać tamtej administracji, odpowiedzialną m.in. za inwazję na Irak.

„Vice" nie był tak dobry jak „Big Short", bo wyszła przyciężka karykatura. Wysokie oceny filmowiec notował za to ostatnio w telewizji jako jeden z ojców serialu „Sukcesja", którego trzeci sezon przyćmił wszystkie premiery na małym ekranie w 2021 r.

Trump jako kobieta

Jego nowy film nie jest tak dobry jak „Big Short", ale nie jest tak zły jak „Vice". Po swoim przerażającym odkryciu dwoje bohaterów trafia do Białego Domu. Tam zaczynają się pierwsze żarty, bo pani prezydent to idiotka, koncertowo zagrana przez Meryl Streep. Na dodatek szefem jej sztabu jest jej nieustannie znarkotyzowany syn (Jonah Hill). W Waszyngtonie nikt nie ma głowy do końca świata, bo właśnie trwa przepychanka z Senatem w sprawie nominacji kandydata do Sądu Najwyższego, którym został kochanek pani prezydent, kowboj z epizodem w kinie porno.

Skoro wizyta u prezydent nie pomogła, naukowcy idą do mediów ogłosić zatrważającą prawdę. Tu muszą bić się o uwagę odbiorców z gwiazdeczkami pop czy premierą nowego, iphonopodobnego telefonu koncernu BASH. Jego twórcą jest Peter Isherwell (genialny Mark Rylance), technokrata z wizją – krzyżówka Jobsa, Muska i Zuckerberga.

Adam McKay co chwila zmienia nastrój, żongluje ironią i powagą, trwoży i śmieszy na przemian. Efekt jest nierówny, choć z wynikiem raczej na plus. W charakterystyczny dla siebie sposób stosuje montaż skojarzeniowy, manipuluje ostrością kadru, by nadać obrazom autentyzmu i paradokumentalnego sznytu. Słabością jest przewidywalny scenariusz, w którym żaden zwrot akcji nie zaskakuje. Film mógł też być krótszy (trwa 145 minut), ale ponaddwugodzinne seanse to dziś męcząca norma. Dowód na to, że wszechwładnych producentów z „nożyczkami" zdominowali silni reżyserzy, którzy nie chcą wyciąć ani minuty ze swoich „arcydzieł".

Po seansie zostajemy z dość oczywistymi przemyśleniami na temat polityków fetyszyzujących sondaże, umniejszania roli nauki, wszechwładnych korporacji, wiary w nieomylność algorytmów i technologicznych guru z miliardami na koncie. Wychodzimy zaś z kina z pogardą dla „infotainmentu" oraz mediów nastawionych na zdobywanie kliknięć. Ale też z myślą, że przecież codziennie to oglądamy. Choćby przy pandemii czy sytuacji klimatycznej, bo i tak można interpretować ten film. Warto zobaczyć, do jakiego stanu się doprowadziliśmy. Nie potrząsnęła nami nauka i doświadczenie, to może Leonardo DiCaprio nas uratuje.

Do Ziemi zbliża się kometa. Ma prawie 10 km średnicy, więc po zderzeniu żywe istoty wyginą, planeta ulegnie destrukcji i wszystko trafi szlag. Chyba że znajdzie się bohater.

Oglądaliśmy to już wiele razy, do tego w przeróżnych wariantach. Planetę-matkę atakowały ciała niebieskie, kosmici, zombi, żywioły oraz sami ludzie. Ludzkość ratowali Bruce Willis, Will Smith, Keanu Reeves, Tom Cruise. Z kolei Lars von Trier w „Melancholii" świata ratować nie chciał, tylko pokazywał z satysfakcją, jak ginie. Co jeszcze da się nowego powiedzieć? Nie za wiele, ale jak przekonuje Adam McKay w filmie „Nie patrz w górę" – można się przy okazji pośmiać.

Pozostało 85% artykułu
Film
EnergaCAMERIMAGE: Hołd dla Halyny Hutchins
Film
Seriale na dużym ekranie - znamy program BNP Paribas Warsaw SerialCon 2024!
Film
„Father, Mother, Sister, Brother”. Jim Jarmusch powraca z nowym filmem
Film
EnergaCAMERIMAGE 2024: Angelina Jolie zachwyca w Toruniu jako Maria Callas
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Film
Festiwal Korelacje: Pierwszy taki festiwal w Polsce. Filmy z komentarzem artystów