W tym serialu, osadzonym w połowie XIX w., wszystko jest brudne lub obrzydliwe. Klejące się od whisky blaty w tawernach portowego Hull, tłuszcz na foczych skórach, plamy krwi na lodzie, ropiejące rany i łój we włosach. A wszystko jakby wydarte z trzewi, pulsujące i w swej pierwotności okrutne.
To zasługa ekipy filmowej, która zrealizowała pięcioodcinkowe „Na wodach północy", ale też świetnego materiału literackiego. 48-letni reżyser i scenarzysta Andrew Haigh wiernie zaadaptował powieść Iana McGuire'a do pięciogodzinnego miniserialu. Powieść nie byle jaką, bo „Na wodach północy" w 2016 r. nominowano nawet do Nagrody Bookera.
Dzieło Anglika chwalono, wskazując na podobieństwa do „Jądra ciemności" Conrada i „Moby Dicka" Melville'a. McGuire zasłużył na pochwały, jego książka to kawał literatury, moralitet zanurzony w odmętach nihilizmu. Dopracowany narracyjnie i stylistycznie, o czym możemy się przekonać dzięki polskiemu przekładowi Bartosza Kurowskiego.
Co nie zabije
Mrok w tej opowieści reprezentuje Henry Drax, harpunnik bez serca, dziś byśmy powiedzieli socjopata. Degenerat napędzany okrucieństwem, chucią i wolą przetrwania. W Draxa wcielił się charyzmatyczny Colin Farrell. Spuchnięty, opasły, zabijający dziesiątki fok i wbijający żelazny pręt w serce wieloryba. Od czasów oscarowej „Zjawy" (2015) nie było chyba na ekranie tak wstrząsających scen polowań. Podziw dla odwagi myśliwych idzie w parze z odrazą do ich bezduszności.
Jasność w tę ciemną historię wprowadza Patrick Sumner, którego zagrał Jack O'Connell znany z młodzieżowej serii „Skins" oraz filmu „Niezłomny". Sumner to pokładowy chirurg ze skazą na życiorysie. Jego grzechy z przeszłości skrywa zamknięty w kufrze list, wydalający go z armii Imperium Brytyjskiego. To, co zobaczył w Indiach w czasie krwawo stłumionego powstania sipajów, sprawia, że aby zasnąć, potrzebuje solidnej dawki laudanum, nalewki z opium.