Zdzisław Najmrodzki, pseudonim Szaszłyk, urodzony na świętokrzyskiej wsi, z wykształcenia mechanik samochodowy, w siermiężnym socjalizmie postanowił żyć kolorowo, choć niekoniecznie zgodnie z prawem.
Pierwszy raz do więzienia trafił w 1976 roku, za pobicie milicjanta został skazany na 1,5 roku. Jadąc pociągiem na inny proces, gdzie miał być świadkiem, spił konwojentów i przez okno opuścił przedział. To była jego pierwsza ucieczka. Potem było 28 następnych.
Razem ze swoim małym gangiem wyspecjalizował się w okradaniu sklepów Pewex. Wynosił z nich drogie, niedostępne w zwyczajnych sklepach towary i dostarczał sprzedawcom na bazarkach. Potem kradł polonezy. Czasem wpadał, ale zawsze uciekał.
„Najmro. Kocha, kradnie, szanuje" to jego historia. Mocno podkręcona, świetnie zrealizowana, tocząca się w zawrotnym tempie. Mateusz Rakowicz i współscenarzysta Łukasz M. Maciejewski zapewnili Najmrodzkiemu godnego przeciwnika. To śledczy Barski. Chodzi ubrany po cywilnemu, ma dystans do świata i jak w dobrym kryminale jest równie sprytny jak poszukiwany złodziej. W gruncie rzeczy są podobni do siebie, a stojąc po dwóch stronach barykady, wzajemnie się szanują.
Jak Robin Hood
W tej opowieści o „królu ucieczek" jest też Polska z czasu socjalizmu. Reżyser nie epatuje humorystycznymi ujęciami kobiet paradujących z rolkami papieru toaletowego ani łyżkami na łańcuchach w barach mlecznych. Ale pokazuje szarzyznę ulic, smutek blokowisk. W telewizji na okrągło lecą filmy Hoffmana, a hitem jest kryminalny program 997. Jest też tępy, prymitywny milicjant, który awansuje i będzie na każdym kroku okazywał swoją wyższość i władzę. Przede wszystkim jednak jest cichy opór społeczeństwa.