McQueen: Śmierć samotnego króla

Dokument „McQueen" o słynnym projektancie mody to także gorzka refleksja o cenie sławy i sensie życia.

Aktualizacja: 18.07.2018 18:30 Publikacja: 18.07.2018 18:11

Film zatytułowany po prostu „McQueen" w dwuosobowej reżyserii Iana Bonhote (również producenta) i Petera Ettedgui (także scenarzysty) powstawał z trudem. Początkowo rodzina, jak i bliscy współpracownicy Lee (prawdziwe imię) McQueena twardo odmawiali dostępu do oryginalnych archiwalnych taśm. Autorzy filmu tyrali przez rok po 18–20 godzin dziennie, by wreszcie zostać zaakceptowanymi przez hermetyczny świat ludzi z modowej branży.

Pierwszym powodzeniem okazał się akces projektanki Rebecki Barton, z którą Lee przyjaźnił się od czasów studiów w Saint Martin. Nie mogła powstrzymać łez, opowiadając o McQueenie, co widać na ekranie. Kolejny niewiarygodny sukces to „dokopanie się" do amatorskich taśm nakręconych przez Sebastiana Ponsa, dawnego asystenta króla mody. Najważniejsze jednak było odkrycie dokumentów zrealizowanych przez samego Lee, który z rozdzierającą szczerością opowiada o kompleksach, dołach, nałogach, poczuciu samotności.

Bazując na tych materiałach, reżyserski duet mógł startować do dalszych poszukiwań i „otwierać" kolejnych bliskich swego bohatera. Wreszcie dała się namówić najbliższa rodzina. Udzielili wywiadów do kamery: siostra Alexandra Janet oraz jego bratanek Gary.

Kiedy familia McQueena obejrzała końcowy efekt, zachwyciła się siłą i prawdą filmu. Także krytycy i widzowie nie szczędzą komplementów. Zasłużonych. Powstał nie tyle dokument, ile analiza osobowości. I kolejna opowieść o cenie, jaką płaci się za... No właśnie, za co? Za sukces, okupiony morderczą pracą? Za wyniesienie ponad przypisany z urodzenia stan? Za przełamywanie granic przyzwyczajeń?

Nic się tak dobrze nie sprzedaje jak tragedie gwiazd. Popkultura żywi się sensacjami, a najchętniej konsumuje śmierć.

Kariera Alexandra McQueena, przerwana samobójstwem w 40. roku życia to temat na socjologiczno-psychologiczną dysertację, ale i wspaniały materiał scenariuszowy. Nie trzeba zbytnio koloryzować, sam bohater dostarczał wystarczającej dawki atrakcji. Talent, pracowitość, upór i szczęśliwa gwiazda wyprowadziły go z robotniczej dzielnicy Londynu do salonów światowych metropolii i do tytułu szlacheckiego; wyniosły na piedestał dyktatora mody. Jednak najbardziej uprzywilejowana pozycja ani splendory plus rzeki pieniędzy nie rekompensowały emocjonalnej pustki, w jakiej trwał latami.

Firmowa czaszka

Jego biografia to niemal replay powieści Jacka Londona „Martin Eden". Mam jednak wrażenie, że im większa wygrana, tym bardziej bezradny staje się jej zdobywca wobec własnej nieprzystawalności do sukcesu. Jeśli do tego dochodzi rozczarowanie tymi, którzy wydawali się bliscy, jeśli dodać zły stan zdrowia, a jeszcze gorszy psychiki – katastrofa murowana.

McQueen przeczuwał i prowokował własną śmierć. Sygnalizował ją w spektaklach, które coraz mniej miały z pokazów mody, a coraz więcej z happeningów czy performances. Nie bez powodu trupia czaszka stała się jego stemplem. Makabra, oswojona przez modowy biznes, zamieniła się w dekoracyjny wzór. Niemal w tym samym czasie Damien Hirst, też topowy brytyjski artysta, choć z „poważniejszej" dziedziny sztuk wizualnych, brylował brylantami pokrywającymi czaszkę z platyny. Dekadencki przechył, umasowiony dzięki projektom McQueena na T-shirtach, trampkach i gadżetach, stracił swą hamletyczną wymowę.

Niejedyny to szokujący motyw oswojony na użytek próżności. Do tej nieco perwersyjnej umiejętności McQueena odnosił się pokaz, który pobił wszelkie rekordy frekwencyjne: „Dzikie piękno" („Savage Beauty"), prezentowany w nowojorskim Metropolitan Museum, a następnie w londyńskim Victoria & Albert. Hommage dla artysty, który rok wcześniej (2010) rozstał się ze światem. W perfekcyjny – jak na niego przystało – sposób: pętla na szyję, szpryca w żyłę plus środki nasenne. A na wszelki wypadek przecięcie żyły sztyletem.

Winne były spojrzenia

Jednak nie tak planował ten spektakl. Miał to być jego ostatni pokaz mody, ostatni show z jego udziałem: samobójstwo na scenie jako puenta pokazu. Strzał w głowę, mózg rozpryśnięty po ściankach szklanej klatki, w której miał wychynąć z zapadni. Myślę, że w ten sposób chciał ukarać świat sztuki, który dał mu wszystko i nic. I pragnął obarczyć winą za swoją śmierć wszystkich, którzy domagają się „nadludzkiego" piękna, za którego osiągnięcie twórca podpisuje cyrograf z diabłem. Bo to najwyższa cena: wieczne napięcie, alkohol i używki, nieustanny pręgierz milionów spojrzeń i werdyktów.

Pokazy są dla nielicznych. Przeciwnie niż prezentacje w muzeach. Od co najmniej ćwierćwiecza wystawy poświęcone największym kreatorom mody stają się frekwencyjnymi hitami na świecie, choć nie w Polsce. Zorganizowanie pokazu strojów w sposób niestandardowy wymaga fajerwerku pomysłów oraz ogromnych finansów.

To się jednak zwraca z nawiązką, bo to tematy samograje. Oglądanie wspaniałych kreacji nie idzie w parze z przymusowym wysiłkiem intelektualnym; nie trzeba główkować, co autor chciał powiedzieć; cel ekspozycji sprowadza się do wywołania efektu WOW! Jeśli do tego dochodzi jakaś pikantna historia z życia (osobistego) bohatera – sukces murowany.

I tego się obawiam: film „McQueen" większość odbierze jako relację ze sfer zbliżonych do szczytu. A to motyw na refleksję o sensie życia, twórczości, cenie sławy. Komplementarne wobec „Whitney" i innych dokumentów o osobowościach show-biznesu.

Taka branża. Taki pejzaż.

Film zatytułowany po prostu „McQueen" w dwuosobowej reżyserii Iana Bonhote (również producenta) i Petera Ettedgui (także scenarzysty) powstawał z trudem. Początkowo rodzina, jak i bliscy współpracownicy Lee (prawdziwe imię) McQueena twardo odmawiali dostępu do oryginalnych archiwalnych taśm. Autorzy filmu tyrali przez rok po 18–20 godzin dziennie, by wreszcie zostać zaakceptowanymi przez hermetyczny świat ludzi z modowej branży.

Pierwszym powodzeniem okazał się akces projektanki Rebecki Barton, z którą Lee przyjaźnił się od czasów studiów w Saint Martin. Nie mogła powstrzymać łez, opowiadając o McQueenie, co widać na ekranie. Kolejny niewiarygodny sukces to „dokopanie się" do amatorskich taśm nakręconych przez Sebastiana Ponsa, dawnego asystenta króla mody. Najważniejsze jednak było odkrycie dokumentów zrealizowanych przez samego Lee, który z rozdzierającą szczerością opowiada o kompleksach, dołach, nałogach, poczuciu samotności.

Pozostało 83% artykułu
Film
Film „Kolonia nr 5”. Cała prawda o życiu emigrantów we Francji
Film
EnergaCAMERIMAGE: Hołd dla Halyny Hutchins
Film
Seriale na dużym ekranie - znamy program BNP Paribas Warsaw SerialCon 2024!
Film
„Father, Mother, Sister, Brother”. Jim Jarmusch powraca z nowym filmem
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Film
EnergaCAMERIMAGE 2024: Angelina Jolie zachwyca w Toruniu jako Maria Callas