29. edycja Europejskich Nagród Filmowych, która odbyła się w sobotę we Wrocławiu, należała do Niemki Maren Ade. Jej „Toni Erdmann" został uznany za najlepszy film roku, ona dostała statuetki za reżyserię i scenariusz, a wyróżnienia aktorskie zgarnęli Sandra Hüller i Peter Simonischek. Nie całkiem ten entuzjazm akademików rozumiem.
„Toni Erdman" jest filmem ciekawym, ale nie arcydziełem. Nieprawda, że nie było w Europie w ostatnim sezonie innych filmów, innych interesujących reżyserów, bardziej złożonych ról. Trochę tak, jakby nagradzając obraz zwariowany i wzbudzający na widowni wybuchy radości, członkowie Europejskiej Akademii Filmowej próbowali odbić się od pesymistycznych nastrojów. – Mam wrażenie, że ludzie potrzebują dzisiaj uśmiechu – powiedziała mi Maren Ade.
„Toni Erdmann" jest historią starego nauczyciela muzyki i jego córki robiącej karierę w korporacji. Ines nie ma niczego poza pracą, dla której jest gotowa poświęcić czas, przyjaźnie, miłości, nawet poczucie godności. Ojciec, dawny hipis, przywdziewa kostium klauna, udaje biznesmena i dyplomatę Toniego Erdmanna i jako karykaturalna postać próbuje córce przypomnieć, czym są luz i radość.
Film zaczyna się jak opowieść o kobiecie zagubionej w korporacji i o zabijaniu w sobie uczuć, o życiu podporządkowanym karierze. Ale też o zapomnianych wartościach. O depresji i pustce, w jakiej można się ocknąć. Druga część filmu jest już jednak głównie zgrywą. Realizm ustępuje wygłupowi. Ade swą opowieść zamienia w bajkę. Dla mnie to strata szansy na świetne kino, ale część krytyków i widzów ten absurdalny humor zachwyca.