Twórcy nowej fali rumuńskiej przyzwyczaili nas do skromnego, mocnego kina społecznego i politycznego. Coraz częściej od tej formuły odchodzicie.
Według krytyków ta nowa fala zaczęła się od „Śmierci pana Lazarescu" Cristiego Puiu i Złotej Palmy Cristiana Mungiu za „4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni". „Odkrywanie" kina rumuńskiego trochę nas zresztą dziwiło, bo przecież znakomite filmy kręcił wcześniej choćby mój mistrz Lucian Pintilie. Jego „Rekonstrukcja" – mocna opowieść o alkoholizmie – powstała w 1968 r., „Za późno" czy „Ostatni przystanek raj" w latach 90. Na początku XXI wieku sytuacja była o tyle inna, że wtedy za kamerą stanęło nowe pokolenie. Brakowało nam pieniędzy, za to po transformacji ustrojowej mieliśmy o czym opowiadać: mieszkaliśmy w kraju, który szukał swojej tożsamości po upadku reżimu Ceaucescu. Nie tworzyliśmy grupy. Każdy był inny. Poszliśmy własnymi drogami. Jedni pozostali wierni kinu społecznemu, inni szukają inspiracji w historii, jeszcze inni zwrócili się ku kinu gatunkowemu.
Pamiętam pana debiut „12.08 na wschód od Bukaresztu" – satyrę na wschodnioeuropejskie podejście do historii, film o mentalności mieszkających w małym miasteczku Rumunów, kilkanaście lat po upadku Ceaucescu, żyjących w świecie, w którym niewiele się zmieniło, ale próbujących sobie przypisać kombatancką przeszłość. W „Gomerze" bardzo daleko odszedł pan od takiego kina.
Bo przebyliśmy trudną drogę, zmieniliśmy się jako naród. W „12.08 na wschód od Bukaresztu" portretowałem ludzi, którzy wierzyli w rewolucję, przełom, transformację 1989 r. Po 30 latach niewiele z tego zostało. Wszyscy myślą w kategorii własnego interesu. Szczególnie silnie wpłynął na tę zmianę kryzys 2008 r.
„Gomera" to jednak nie jest diagnoza społecznej kondycji, lecz typowe kino gatunku.