Osobliwości?
Nabory są organizowane w pośpiechu i ciągle modyfikowane, bo na to zezwala tzw. ustawa wdrożeniowa. W normalnych okolicznościach niemożliwe byłyby ciągłe modyfikacje, szybkie nabory bez odpowiedniego czasu na przygotowanie i analizę dokumentacji oraz zasad. Niestety, dobre praktyki zostały zamrożone poprzez okres covidu specjalnymi przepisami przejściowymi. Z pewnością pozwalają one bardzo elastycznie działać administracji, co mieliśmy okazję odczuć w ramach szeroko komentowanej już NCBR-owskiej szybkiej ścieżki cyfrowej ostatniej jesieni. Wówczas ekspresowo i niejako z zaskoczenia dla biznesu ogłoszono supernabór na ponad 800 mln zł. W dodatku my, przedstawiciele innych firm, organizacji przedsiębiorców, chodziliśmy na posiedzenia komitetów monitorujących i pytaliśmy – czy będą jeszcze jakieś konkursy w 2022 r.? Odpowiedź wówczas brzmiała: nie. Nawet jeżeli założymy, że administracja chce szybko uruchomić środki europejskie, to warto byłoby organizować ten proces tak, aby zadbać o jakość projektów, możliwości konsultowania zasad, harmonogramów i reguł konkursów. A przecież mówimy o pieniądzach publicznych na niebagatelną skalę, liczoną nie w milionach, lecz w miliardach. Warto te środki rozdawać rozważnie i na najlepsze dla Polski i polskich przedsiębiorców projekty.
Ale przecież wydawanie środków z UE podlega kontroli.
Myśli pan, że ktokolwiek jest w stanie skontrolować projekty i podmioty w konkursie na 4,5 mld zł, w bardzo różnych obszarach? Ostatnio NCBiR nie dał sobie rady z 800 mln zł, i to w jednym obszarze tematycznym innowacji cyfrowych. A w najbliższych kilku miesiącach będzie do rozdania ponad 10 mld zł środków publicznych. Tutaj przewidziane jest kilkanaście różnych naborów, de facto osobnych konkursów multidyscyplinarnych. Jeden podmiot może składać po kilka projektów w różnych obszarach. I jak to skontrolować? Cała ta sytuacja jest wynikiem pewnego mechanizmu działania: chcemy pokazać, jak sprawnie wydajemy środki unijne i jak duża ilość środków czeka na przedsiębiorców. Nie wiem tylko, jak przy tym wszystkim zachować wysokie standardy oceny projektów.
Ma to swój sens, były fale krytyki, że wydawanie pieniędzy z UE idzie za wolno.
Ale naprawdę nie trzeba tego robić tak szybko i na tak wielką skalę. Spójrzmy na to też od innej strony. Czy Polska jest już eldorado w działalności badawczo-rozwojowej i innowacji? Czy mamy kadry, narzędzia i masę projektów, które zawojowały świat? Przecież te pierwsze konkursy dla MŚP to prosta droga do wspierania projektów nie najwyższej jakości.
Przecież sama Unia bada, jak są wydawane pieniądze.
Tylko że Unia wkracza przede wszystkim wtedy, gdy w samej konstrukcji reguł konkursu kryje się ryzyko korupcji. Na kontrolę OLAF trzeba sobie zasłużyć, w Polsce do tej pory zdarzyło się ich niewiele. Tutaj mamy przede wszystkim do czynienia z kwestią jakości. Przy takiej skali finansowania trzeba po prostu nisko ustawić progi wydawania tych pieniędzy. Jest też ryzyko, że jak bumerang powróci zasada „kto pierwszy ten lepszy”, bo potem nie będzie środków. A to w obszarze innowacji fatalna w skutkach i krótkowzroczna strategia.
Wcześniej tak nie było?
W przeszłości jakość projektów również pozostawiała wiele do życzenia. Ale przeszliśmy znaczącą ewolucję – i Unia, i polska gospodarka. Przed poprzednią perspektywą w Polsce przedsiębiorcy praktycznie nie znali określenia: badania i rozwój. Europejskie pieniądze biznes wydawał najpierw na produkcję, potem na lekką modernizację. Dopiero później pojawiło się słowo „innowacje”, a jeszcze później „badania”. W związku z tym jeszcze dziesięć lat temu olbrzymim beneficjentem środków unijnych były często podmioty zagraniczne, które w Polsce lokowały fabryki i te fabryki były na ogół bardzo nowoczesne. Dopiero potem beneficjentem stały się w przeważającej większości polskie podmioty. Problem polegał na tym, że obszar badań i rozwoju nie był w Polsce rozwinięty na dużą skalę. Wymyślono więc coś takiego, jak projekty demonstracyjne i linie pilotażowe. A rzecz dotyczyła np. innowacyjnej technologii produkcji styropianu. Opracowywano maszyny przy współudziale często dostawcy tych maszyn, taka linia była kupowana jako pilotażowa i rodził się projekt badawczy dotyczący tejże linii i niekiedy też samego produktu, np. żeby był bardziej biodegradowalny.
To absurd, droga do nadużyć.
I tu pana zaskoczę. Nie krytykowałbym takich przypadków. Na pewno nie realizowały one wprost idei badań i rozwoju. Natomiast, żeby stworzyć pewną kulturę badań i rozwoju, trzeba było po prostu eksperymentować. Żeby firmy zaczęły rozumieć, że warto inwestować w ten obszar. Trochę tak jak ze start-upami. Ale tylko dzięki temu jest szansa na budowanie pewnego rodzaju środowiska i pewnego rodzaju mechanizmów. Biznes zacznie rozmawiać z nauką, a nauka zacznie myśleć o tym, co może zaoferować przedsiębiorcom. To proces długotrwały, ale dziesięć lat temu był on zupełną fikcją. Dziś już się dzieje w wielu firmach. Choć oczywiście wiąże się to zawsze z niepewnością, do głosu dochodzą różni pomysłodawcy, czasami pseudowynalazcy. Widać jednak wyraźnie, że firmy metodą prób i błędów, zaczynając nawet od tej wspomnianej linii pilotażowej, rozpoczęły swoją drogę do badań i rozwoju. I efekt jest taki, że teraz mamy już sporo dojrzałych projektów. Są już też branże, które na dużą skalę stawiają na badania i rozwój. W Polsce to przede wszystkim sektor farmaceutyczny, biotechnologiczny czy informatyczny. Problem widzę gdzie indziej.