Właściciel ukraińskiej Grupy Elfa Pharm: Nie wierzyłem w wybuch wojny

Od początku stawialiśmy na współpracę z Zachodem. Naszym celem zawsze była Unia Europejska i cały świat – mówi Dmitrij Popow, właściciel Grupy Elfa Pharm, czołowego producenta kosmetyków w Ukrainie.

Publikacja: 21.04.2022 21:25

Dmitrij Popow jest założycielem i właścicielem Grupy Elfa Pharm. Firma założona w latach 90. XX wiek

Dmitrij Popow jest założycielem i właścicielem Grupy Elfa Pharm. Firma założona w latach 90. XX wieku w Ukrainie jako dystrybutor kosmetyków przeszła drogę od lokalnej działalności do międzynarodowej korporacji, która ma dwa centra R&D i sześć fabryk w trzech krajach Europy. ∑

Foto: mat. pras.

Jak teraz działa biznes w Ukrainie? Czy pomimo bombardowań, zniszczonych dróg i miast firmy dają radę działać?

To, co się dzieje w Ukrainie, trudno nawet wyrazić słowami. To po prostu katastrofa. My mieliśmy sporo szczęście, bo nasze fabryki w Ukrainie ocalały – mamy cztery zakłady zlokalizowane na zachód od Kijowa, przy trasie z Kijowa do Warszawy, tej, która przebiega bliżej Białorusi. W rezultacie zaraz po wybuchu wojny, która przyszła do nas z terenu Białorusi, musieliśmy wstrzymać pracę fabryk. W pierwszych tygodniach wojny nie wiedzieliśmy, co robić, bo w miastach, gdzie mamy fabryki, był front, ciągłe ataki rakietowe, bombardowania. Alarmy przeciwlotnicze trwały po 7–8 godzin dziennie. Wprawdzie nawet wtedy ludzie chcieli pracować, ale w naszych zakładach nie ma schronów, więc zdecydowaliśmy się je zamknąć dla bezpieczeństwa pracowników. W rezultacie przez pierwszy miesiąc wojny nasze zakłady praktycznie nie pracowały. Gdy tylko front się przesunął, wznowiliśmy działalność, chociaż z wieloma trudnościami.

Co było największą trudnością?

Dużym problemem było i jest znalezienie ludzi do pracy. Wielu naszych pracowników mężczyzn zostało zmobilizowanych do wojska, z kolei wiele kobiet po wybuchu wojny wyjechało z dziećmi do Polski i do innych krajów albo przeniosło się na zachód Ukrainy. Są też trudności z dostawami surowców i z logistyką, gdyż zniszczone są drogi. Widzimy jednak, że po odejściu wojsk, z każdym dniem fabryki pracują coraz lepiej, już prawie normalnie. Znacznie gorzej jest na wschodzie Ukrainy, gdzie firmy nie mogą działać. Ale nasze zakłady są w odległości od 100 do 180 km na zachód od Kijowa.

Jak teraz wygląda sprzedaż kosmetyków w Ukrainie? Czy tam, gdzie nie toczy się wojna, konsumenci nadal je kupują?

Jeśli kupują, to głównie produkty toaletowe pierwszej potrzeby: mydła, szampony, żele pod prysznic. Skończyła się sprzedaż kosmetyków do makijażu. Na pewno wojna to nie jest czas na takie zakupy. Zobaczymy, co będzie dalej, ale jest pewne, że nie wrócimy do poziomu sprzedaży sprzed wojny. Bo nawet jeśli ona się skończy, to wiele osób, które wyjechały po 24 lutego za granicę, już raczej na Ukrainę nie wróci. Choć może zrobią to, jeśli Zachód zainwestuje w odbudowę naszego kraju, jeśli przygotuje jakiś ukraiński plan Marshalla. Dzisiaj nie wiemy, co dalej będzie. Liczymy jednak, że z pomocą Polski, Unii i USA wygramy tę wojnę, bo sami nigdy byśmy sobie nie poradzili.

Dla wielu firm kosmetycznych wojna oznacza także utratę rynków. Czy przed wybuchem wojny Rosja i Białoruś miały duże znaczenie dla pana firmy?

Spore, bo obydwa te rynki zapewniały nam 20–30 proc. przychodów ze sprzedaży. Zaraz po wybuchu wojny ta sprzedaż się skończyła. Do Rosji i na Białoruś wysyłaliśmy produkty z naszych fabryk na Ukrainie. W sumie mamy w grupie sześć zakładów, bo poza Ukrainą mamy jeszcze fabryki w Unii Europejskiej – jedną na Słowacji i jedną w Polsce, pod Łodzią, gdzie działa też jedno z dwóch centrów badawczo-rozwojowych (R&D). Od początku rozwoju stawialiśmy na współpracę z Zachodem. Zawsze zakładaliśmy, że to kraje zachodnie będą naszym głównym dostawcą surowców i głównym odbiorcą produktów.

Czyli był pan lepiej przygotowany do obecnej sytuacji niż wiele firm, które nastawiały się na działalność w Rosji i na Białorusi...

No nie, nie byłem przygotowany, bo nie wierzyłem w wybuch wojny. Wydawało mi się tak absolutną głupotą, czymś tak nieprawdopodobnym, że trudno było mi w to uwierzyć, nawet wtedy, gdy ewakuowano z Kijowa ambasadę Stanów Zjednoczonych...

Czy sądzi pan, że takie nastawienie było powszechne w ukraińskim biznesie i wielu przedsiębiorców w Ukrainie nie wierzyło, że Rosja odważy się na zbrojny atak?

Nie wiem tego na 100 proc., ale sądzę, że duża część przedsiębiorców liczyła, że uda się jednak uniknąć wojny. Przecież banki prowadziły normalną działalność kredytową, do końca napływali nowi inwestorzy z zagranicy, a wiadomo, że to oni pierwsi uciekają z zagrożonych rejonów.

Jak pan teraz planuje przyszłość Elfa Pharm, która – o ile wiem – jest największym producentem kosmetyków w Ukrainie?

Nie jestem pewien, czy największym. Nie oceniliśmy naszego rynkowego udziału, tym bardziej że naszym celem zawsze była Unia Europejska i cały świat. Szacujemy, że pod względem wielkości produkcji jesteśmy w pierwszej szestnasce w UE. Rocznie produkujemy 100 mln sztuk kosmetyków. Przed wybuchem wojny połowę przychodów ze sprzedaży zapewniała nam Ukraina, ale ważnymi rynkami były dla nas także Polska, Słowacja i Czechy. Sprzedawaliśmy też dużo do Hiszpanii, do Włoch, a także do krajów Azji, Bliskiego Wschodu.

Czy myśli pan teraz o przeniesieniu produkcji z Ukrainy do Polski albo do Słowacji?

Na razie nie mamy planów przenoszenia produkcji z Ukrainy, także dlatego, że jest to bardzo droga operacja. Zobaczymy, co się wydarzy, ale na pewno będziemy rozwijać rynki zbytu w Unii Europejskiej i w innych krajach świata. Będziemy też bardziej wykorzystywać moce produkcyjne naszych fabryk w Unii, w tym w Polsce. Mam nadzieję, że tutaj jest bezpiecznie, chociaż wiadomo, że ambicje Putina sięgają poza Ukrainę i obejmują także np. kraje bałtyckie. Liczę jednak, że Rosja nie zdoła wyjść z Ukrainy.

Ostatnio z Ukrainy napływały informacje o przenoszeniu firm wewnątrz kraju - w bardziej bezpieczne regiony. Czy też rozważacie takie plany?

Początkowo myśleliśmy o tym, ale wtedy było zbyt niebezpiecznie, nawet by przewozić maszyny. Teraz, gdy front się odsunął, przenoszenie zakładów nie ma już większego sensu. Produkujemy, wznawiamy dostawy do innych krajów. Ludzie też powoli wracają, ale po trochu.

Może część osób, które po wybuchu wojny wyjechały z Ukrainy, trafi do waszej polskiej fabryki, pod Łaskiem?

W tej fabryce pracują sami Polacy, propagujemy taką zasadę, że staramy się rekrutować naszych pracowników ze społeczności lokalnej to wzmacnia więź z zakładem. Poza tym Ukraińcy nie zawsze chcą przyjeżdżać na prowincję.

Jak to nie chcą?

No nie chcą. Ukraińcy wolą pracować w dużych miastach np. Warszawie, bo liczą na wyższe zarobki. Przed wybuchem wojny poziom płac na Ukrainie był porównywalny z tym w Polsce a w Kijowie wynagrodzenie w niektórych zawodach były może nawet wyższe.

Przecież wszystkie sondaże przeprowadzane wśród imigrantów zarobkowych z Ukrainy jasno wskazywały, że ich głównym powodem przyjazdu do Polski są wyższe zarobki?

No tak, ale w Polsce Ukraińcy pracują tam, gdzie Polacy nie chcą - w budownictwie, w transporcie - bo przedsiębiorczy Polacy z tych branż pojechali z kolei do pracy na Zachodzie. Firmy muszą więc płacić więcej, by mieć pracowników. Jednak i tak płace na Ukrainie, szczególnie płace netto dorównywały już przed wojną wynagrodzeniom w Polsce. Także dlatego, że mamy dużo niższe podarki dochodowe- płacimy 18 proc. podatek liniowy niezależnie od wielkości dochodów. To mit, że na Ukrainie są tak niskie zarobki. Przed wojną za granicę wyjeżdżali głownie robotnicy, którzy podejmowali się ciężkich, dobrze płatnych pracy i młodzi ludzie, którzy po studiach w krajach Unii Europejskiej chcieli już na stale zostać w Unii, gdzie przyszłość jest dużo lepsza niż poza Unią..

A jak pan sobie wyobraża przyszłość swojej firmy?

Widzę dwa scenariusze wydarzeń. Pierwszy to nasze wspólne zwycięstwo nad Rosją, a potem inwestycyjny plan Marshalla dla Ukrainy i oraz jej członkostwo w Unii. W drugim scenariuszu – jeśli nie wygramy, to nie będzie naszego kraju. Ja osobiście, w każdym przypadku widzę swoją przyszłość w Unii Europejskiej. I mam nadzieję, że zrealizuje się ten pierwszy scenariusz, który oznacza ogromne możliwości rozwoju i dla Ukrainy, i dla Polski.

Jak teraz działa biznes w Ukrainie? Czy pomimo bombardowań, zniszczonych dróg i miast firmy dają radę działać?

To, co się dzieje w Ukrainie, trudno nawet wyrazić słowami. To po prostu katastrofa. My mieliśmy sporo szczęście, bo nasze fabryki w Ukrainie ocalały – mamy cztery zakłady zlokalizowane na zachód od Kijowa, przy trasie z Kijowa do Warszawy, tej, która przebiega bliżej Białorusi. W rezultacie zaraz po wybuchu wojny, która przyszła do nas z terenu Białorusi, musieliśmy wstrzymać pracę fabryk. W pierwszych tygodniach wojny nie wiedzieliśmy, co robić, bo w miastach, gdzie mamy fabryki, był front, ciągłe ataki rakietowe, bombardowania. Alarmy przeciwlotnicze trwały po 7–8 godzin dziennie. Wprawdzie nawet wtedy ludzie chcieli pracować, ale w naszych zakładach nie ma schronów, więc zdecydowaliśmy się je zamknąć dla bezpieczeństwa pracowników. W rezultacie przez pierwszy miesiąc wojny nasze zakłady praktycznie nie pracowały. Gdy tylko front się przesunął, wznowiliśmy działalność, chociaż z wieloma trudnościami.

Pozostało 87% artykułu
Biznes
Polska Moc Biznesu: w centrum uwagi tematy społeczne i bezpieczeństwo
Biznes
Zyski z nielegalnego hazardu w Polsce zasilają francuski budżet? Branża alarmuje
Materiał Promocyjny
Kongres Polska Moc Biznesu 2024: kreowanie przyszłości społeczno-gospodarczej
Biznes
Domy po 1 euro na Sardynii. Wioska celuje w zawiedzionych wynikami wyborów w USA
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Biznes
Litwa inwestuje w zbrojeniówkę. Będzie więcej pocisków dla artylerii