Panie profesorze, jak ocenia pan obecną sytuację związaną z rozprzestrzenianiem się koronawirusa 2019-nCoV w Europie?
Należy przyjąć do wiadomości, że ta epidemia już dotarła na nasz kontynent i jest wśród nas. Nie jest to jednak epidemia, która „wybije” połowę ludności naszego kraju. W swoim charakterze przypomina epidemię grypy sezonowej. Różnica w skali śmiertelności obu chorób mieści się w granicach zaledwie od 0,5 do 1 procentu. Instytucje powołane do walki z chorobą w Europie powinny sobie zatem z nią spokojnie poradzić. Oczywiście problemem jest skala epidemii. To liczba zachorowań i tempo ich przyrostu będą decydować o tym, czy trzeba będzie podjąć bardziej radykalne formy przeciwdziałania. Ale doświadczenie nam mówi, że każda epidemia wcześniej czy później wygasa. Pozostaje jedynie pytanie: kiedy ta epidemia wygaśnie – za trzy miesiące czy może za pół roku?
Czy uzasadniony jest zatem ten alarmistyczny ton w mediach krajowych?
Z mojego punktu widzenia jest to normalna kolej rzeczy. Wiedzieliśmy od dawna, że pandemia będzie spowodowana podobnymi wirusami. Ten schemat się powtarza. Są to bowiem wirusy pochodzenia zwierzęcego, które zmutowały w Azji, głównie ze względu na bliski kontakt środowiska zwierzęcego z ludźmi i na brak właściwej infrastruktury sanitarnej. Z tego powodu ryzyko znalezienia zmutowanego wirusa jest potencjalnie bardzo duże, chociażby ze względu na przeludnienie tego regionu świata, które daje dobre podłoże do rozwoju epidemii przenoszonych drogą kropelkową.
A z czego wynika sytuacja, która obecnie jest we Włoszech? Czy to także wynik niewłaściwej infrastruktury sanitarnej?