Podjęta we wtorek przez rząd decyzja dotyczy dziewięciu polityków, którzy zaangażowali się w 2017 r. w organizację nielegalnego referendum niepodległościowego. W 2019 r. zostali skazani na kary od 9 do 13 lat więzienia. Sąd Najwyższy był surowy, bo kierował się napisanym jeszcze za dyktatury Franco kodeksem karnym. Stosuje on szeroką interpretację pojęcia „zdrady".
Amnestia jest tylko częściowa: skazani nie będą mogli pełnić funkcji publicznych, a jeśli znów złamią prawo, będą musieli odsiedzieć resztę kary. Jednak Ministerstwo Sprawiedliwości rozpoczęło prace nad zmianą przepisów. Zgodnie z nią w przyszłości tylko ci, którzy użyją broni lub będą nawoływali do przemocy, zostaną uznani za „zdrajców". Pozostałe bezprawne działania niepodległościowe będą podlegały przepisom o „defraudacji", zagrożonej dwukrotnie krótszymi karami. To być może ułatwi w przyszłości powrót z wygnania części działaczy niepodległościowych, w tym mieszkającemu w Brukseli szefowi rządu regionalnego (Generalitat) z 2017 r. Carlesowi Puigdemontowi.
– Otwieramy drogę do pojednania – ogłosił już w poniedziałek w Barcelonie Pedro Sánchez.
Prawica wszystko zmieni
Ale ta droga łatwa nie będzie. 61 proc. Hiszpanów uważa, że katalońscy buntownicy powinni odsiedzieć całość kary. Przeciw decyzji premiera jest wymiar sprawiedliwości, choć wspiera ją Kościół i biznes. Zdecydowanie wrogo odnosi się do niej hiszpańska prawica: Partia Ludowa (PP) i odwołujący się do czasów Franco Vox. A to dwa ugrupowania, które wedle sondaży łapią wiatr w żagle (odpowiednio 30 i 15 proc. poparcia wobec 25 proc. dla umiarkowanej, lewicowej PSOE i 8 proc. dla jej radykalnego koalicjanta Podemos).
– Jeśli PP i Vox dojdą do władzy, proces pojednania natychmiast się kończy – mówi „Rzeczpospolitej" Oriol Bartomeus, wykładowca na Uniwersytecie w Barcelonie.