Dane dotyczące zatrudnienia w sektorze przedsiębiorstw obejmują tylko przedsiębiorstwa zatrudniające co najmniej 10 osób, nie obejmują więc mniejszych przedsiębiorstw i sektora publicznego. Pracujących jest w Polsce ok. 16 mln, z czego w sektorze przedsiębiorstw powyżej dziewięciu pracowników około 6,5 mln. Ostatnie znane dane dotyczące tej niespełna połowy pracowników, bazujące na oświadczeniach składanych w kwietniu, dotyczą marca. I już one pokazały, że zwolnienia się rozpoczęły. Natomiast rejestracje osób bezrobotnych w urzędach pracy pokażą rzeczywistą skalę zwolnień ze sporym opóźnieniem. Bodźce do zarejestrowania się są słabe. Nie chodzi tylko o niewysoką kwotę zasiłku, ale też o to, że osoby w okresie wypowiedzenia nie są pod presją czasu, a kolejki do okienka w urzędzie pracy można postrzegać w kategoriach zagrożenia zdrowia. Wiadomo też, że urzędy nie dysponują dużą liczbą ofert pracy. Rejestrują się więc tylko ci, którzy w żaden inny sposób nie mogą uzyskać ubezpieczenia zdrowotnego. Mimo to już w kwietniu liczba osób zarejestrowanych jako bezrobotne wzrosła o 55 tys.
Co do tych zwolnień w sektorze przedsiębiorstw można mieć pewne wątpliwości. Firmy raportują zatrudnienie w przeliczeniu na pełne etaty. To oznacza, że jeśli jakaś firma nikogo nie zwolniła, tylko ograniczyła wszystkim pracownikom czas pracy o 20 proc., zgłosi do GUS spadek zatrudnienia o 20 proc. A do tego firmy wśród zatrudnionych mogą nie uwzględniać osób na urlopach opiekuńczych, których od marca w związku z zamknięciem szkół zdecydowanie przybyło.
Zwykle zmiana zatrudnienia w sektorze przedsiębiorstw sięga maksymalnie kilku tysięcy osób miesięcznie. Spadek o ponad 30 tys. w marcu był na tym tle bardzo duży. Poza tym, dopiero trzecia tarcza antykryzysowa, która teraz wchodzi w życie, pozwala na ograniczenie czasu pracy bez wypowiedzenia zmieniającego. A wypowiedzenie zmieniające jest kosztowne i kłopotliwe, więc raczej niewiele firm korzystało z tego rozwiązania w marcu i kwietniu. Nie spodziewam się zresztą, żeby to się zmieniło, bo z perspektywy firm model, w którym dana liczba etatów jest podzielona między większą liczbę pracowników, jest kłopotliwy organizacyjnie. Przy obecnym poziomie wynagrodzeń praca na niepełny etat jest też mało atrakcyjna dla pracowników. Przed kryzysem tylko 4 proc. zatrudnionych pracowało w niepełnym wymiarze czasu, a spośród nich 80 proc. chciało pracować więcej.
Ale antykryzysowa polityka rządu ma sprzyjać utrzymywaniu zatrudnienia, nawet za cenę ograniczenia wynagrodzeń lub czasu pracy. Nie wierzy Pani w skuteczność tej polityki?
Epidemii koronawirusa nie można traktować jak przedłużonych świąt. Oczekiwanie, że zamrozimy na jakiś czas gospodarkę, a potem z dnia na dzień wrócimy do poprzedniego stanu jak gdyby nigdy nic, jest naiwne. Żadna tarcza nie powstrzyma upadłości, może tylko pomóc utrzymać płynność i w ten sposób uratować część firm. Ale epidemia to potężny, negatywny szok popytowy. Konsumenci się wystraszyli, a do tego na jakiś czas praktycznie zabroniono im kupowania pewnych usług i towarów. Zdjęcie ograniczeń w funkcjonowaniu gospodarki sytuacji finansowej niektórych firm już nie poprawi. Ośrodek narciarski nie wznowi działalności w lipcu, tak samo firma odzieżowa nie sprzeda w pełni lata wiosennej kolekcji. Oczywiście, pojawią się też nowe miejsca pracy, np. w usługach utrzymania czystości czy e-handlu, ale to nie skompensuje ubytku miejsc pracy w innych branżach.
Doświadczenia Niemiec z poprzedniego kryzysu pokazują, że program rządowych dopłat dla firm, aby utrzymywały zatrudnienie, może być bardzo skuteczny. W latach 2008-2009 zatrudnienie nad Renem zmalało o zaledwie 1 proc., a stopa bezrobocia ledwie drgnęła. Rozwiązania z polskiej tarczy antykryzysowej i tarczy finansowej są częściowo wzorowane właśnie na niemieckim programie Kurzarbeit. Dlaczego miałyby nie zadziałać tak samo?