Tekstylia, buty, artykuły wyposażenia wnętrz i setki innych, które azjatyckie grupy przestępcze sprowadzają do centrum handlowego w podwarszawskiej Wólce Kosowskiej, przechodzą długą drogę. Proceder jest tak pomyślany, by przyniósł im fortunę.
„Rzeczpospolita" poznała główne ustalenia z analizy dotyczącej przestępczości azjatyckiej. Opracowanie powstało w Prokuraturze Regionalnej w Warszawie przy okazji śledztwa dotyczącego transferu 116 mln zł za granicę. Były to brudne zyski z handlu w Wólce Kosowskiej, które m.in. do Chin wyekspediował zatrzymany kilka dni temu 34-letni Wietnamczyk (sprawę opisaliśmy w środę).
„Zgubiony” sprzedawca
Jakie są początki? Towary są kupowane w Chinach i Indiach (w dokumentach figurują faktyczne ceny i ilości), i drogą morską transportowane do Hamburga oraz portów brytyjskich i holenderskich. Po dotarciu kontenera do portu docelowego faktury są podmieniane i w zgłoszeniu celnym wskazywany jest już sprzedawca z Tajwanu, Hongkongu czy inna firma (zamiast dostawcy z Chin lub Indii).
– Przedkładana w urzędzie celnym faktura opiewa na taką samą ilość i wagę towaru, ale w cenach drastycznie, bo od 7 do 15 razy zaniżonych. A na nowej fakturze jako importer pojawia się już czeska, słowacka lub polska spółka słup – wyjaśniają nam śledczy.
Z Hamburga i portów europejskich kontenery odbierają polskie firmy transportowe, jadą z nimi zwykle do Czech i Słowacji, by tam zamknąć procedurę celną. Po ocleniu ładunku w tak rażąco obniżonych cenach, towar – już bez żadnych faktur – jest wieziony do Polski i rozładowywany w rejonie Wólki Kosowskiej – w nielegalnych magazynach (np. stare stodoły). Kierowcy przez telefon dostają instrukcję.