Od końca zimnej wojny liczba państw należących do NATO podwoiła się. Dziś jest ich 32. Przykład pokazały Polska, Czechy i Węgry, które znalazły się w pakcie w 1999 r. Wtedy był to proces łatwy i przyjemny. Rosja pozostawała za słaba, aby mu się przeciwstawić, a Ameryka sądziła, że oferując państwom Europy Środkowej członkostwo ogranicza się do gestu zasadniczo symbolicznego: wojna na naszym kontynencie wydawała się czymś niewyobrażalnym.
Słabość Ameryki wobec Rosji
To właśnie na fali takiego myślenia George W. Bush chciał w 2008 r. zaoferować Ukrainie (i Gruzji) plan działań na rzecz członkostwa (MAP), rodzaj przedsionka do pełnej akcesji. Pomysł został zablokowany przez Niemcy i Francję. Do dziś trwa spór, czy inicjatywa Paryża i Berlina przyspieszyła wojnę, bo Putin wyczuł słabość Zachodu, czy opóźniła, bo Kreml doszedł do wniosku, że Kijów nie wymknie się natychmiast spod jego kontroli.
Faktem pozostaje, że wbrew nadziejom Gruzinów Waszyngton nie ruszył palcem, gdy cztery miesiące po bukareszteńskim szczycie Rosja zajęła znaczną część ich kraju. Ukraińcy przez kolejne 16 lat pozostali zaś z przeklętą formułą ustaloną w rumuńskiej stolicy, że „staną się członkiem NATO”. Ta obietnica na razie bez pokrycia z jednej strony mobilizuje Moskwę do możliwie szybkiego odzyskania kontroli nad dawnym, ukraińskim satelitą, a z drugiej nie zobowiązuje sojuszu atlantyckiego do żadnego konkretnego działania.
Ukraińcy przez kolejne 16 lat pozostali z przeklętą formułą ustaloną w rumuńskiej stolicy, że „staną się członkiem NATO”
Lipcowy szczyt paktu w Waszyngtonie tego nie zmieni. Dzieje się tak przede wszystkim z powodu słabości samego NATO. Spotkanie odbędzie się na ostatniej prostej wyborów prezydenckich w USA, przez co Joe Biden nie może podjąć zbyt daleko idących zobowiązań, jeśli nie chce się narazić w znacznym stopniu izolacjonistycznym, amerykańskim wyborcom. Ale i pozostałe kraje sojuszu, sparaliżowane strachem przed dojściem do władzy Donalda Trumpa, nie są gotowe na uzgodnienie strategicznych decyzji.