W poniedziałek do rozmów z nauczycielami nagle została powołana z ławki rezerwowych wicepremier do spraw społecznych Beata Szydło. Inni kandydaci wymigali się od wejścia na boisko, nie chcąc stawać się twarzami potencjalnej klęski. Termin następnego spotkania wyznaczono na 1 kwietnia, co może budzić złośliwe skojarzenia z dniem żartownisia.
Historia choroby
Na początek kwietnia nauczyciele zapowiedzieli strajk. Protest „poparł" w emocjonalnym apelu prezydencki minister Krzysztof Szczerski. Dzięki jego szczerym słowom ci, którzy mieli etyczne wątpliwości, zrozumieli, że nie czas na hamletyzowanie i rozdarcie moralne. Trzeba czynu. Choć minister i profesor został haniebnie zmuszony do złożenia samokrytyki, to jego zasługi w budzeniu świadomości opuszczenia i lekceważenia przez państwo nie dadzą się przecenić. Od kogoż mamy wyczekiwać wsparcia, jeśli nie właśnie od elit intelektualnych. Bezkompromisowa odwaga, intelektualna przenikliwość i moralna doskonałość Profesora Szczerskiego znalazły nieudolnych naśladowców, którzy chcieli podłączyć się pod ten sukces. Tu musiało się pojawić nazwisko człowieka o niekwestionowanym autorytecie humanistycznym, szczególnie na polu historii Rosji – Marka Suskiego.
Po ujawnieniu – najpierw podejrzenia, a po miesiącu żenujących przepychanek – twardych danych dotyczących zarobków Aniołków Glapińskiego z obu stron barykady politycznej pojawiły się wyjaśnienia. Minister Jadwiga Emilewicz, a potem profesor Hanna Gronkiewicz-Waltz niezwykłym chórem stwierdziły, że jakkolwiek zarobki Pań w managemencie NBP mogą być dla niezorientowanego obywatela zaskakujące, to przecież muszą być takie, by Panie swych rozległych kompetencji i doświadczenia we współpracy z Prezesem Glapińskim nie zechciały oddać innemu Prezesowi.
Mechanizm jest oczywisty: za wysokie kwalifikacje trzeba słono płacić, szczególnie w najwyższych rejestrach, bo tam potrzebni są artyści w swoim fachu, a artystów jest niewielu.
Nie jest moim zamiarem wdawać się w retoryczne rozważania o owych kompetencjach w tym przypadku. Jeśli nawet byłyby duże, nasuwa się refleksja, że taki mechanizm powinien obowiązywać we wszystkich sferach i zawodach. Wszędzie bowiem artyści są cenni i wszędzie mogą słusznie chcieć zarabiać więcej. Dlaczegóż więc w sferze bankowej, menedżerskiej płacimy pieniądze, o których nawet nie słyszano w innych sferach, np. w pokojach nauczycielskich i – uprawiając prywatę – na kampusach uniwersyteckich, gdzie pensja roczna takiego doktorzyny jak ja jest porównywalna z samą premią, na którą we własnym mniemaniu zasłużyła premier Beata Szydło? Dlaczego w przypadku owych artystów zarządzania chcemy dużymi poborami zapobiec ich odejściu, a w przypadku nauczycieli nie zależy nam na artystach i stosujemy logikę odwrotną: „nie podobają się wam zarobki, to idźcie poszukać innej pracy"?