Euro kosztuje dzisiaj niespełna 4,80 zł, nieco mniej niż przed ostatnim posiedzeniem RPP, kiedy gremium to - ku zaskoczeniu większości obserwatorów - nie zmieniło stóp procentowych. Złoty nie osłabił się też po doniesieniach, że Polsce grozi utrata unijnych funduszy, nie tylko tych na realizację KPO, ale też funduszy spójności. Nie grozi nam scenariusz węgierski, gdzie inwestorzy utracili zaufanie do polityki makroekonomicznej, a bank centralny musiał ostro podnieść stopy procentowe, aby zastopować deprecjację forinta?
Istnieje duża różnica między Polską w Węgrami jeśli chodzi o rolę kursu waluty. Na Węgrzech ta rola jest większa i to powoduje też silniejsze wahania waluty. Po pierwsze, Węgrzy mają wyższy poziom długu publicznego i większy jest tam udział zagranicznych inwestorów w finansowaniu tego długu. Przerażenie inwestorów przejawia się odpływem inwestorów z rynku obligacji i to przekłada się na kurs forinta. Po drugie, na Węgrzech większa niż w Polsce część PKB tworzona jest przez zagraniczne koncerny. To głównie przemysł motoryzacyjny. Decyzje tych firm, czy reinwestować zyski czy je transferować, mają wpływ na kurs waluty. Po trzecie, choć właściciele kapitału zagranicznego zaczęli patrzeć na Polskę przez pryzmat praworządności później niż na Węgry, to odpływ kapitału już nastąpił. To widać po tym, jak zmalał udział zagranicznych inwestorów w strukturze zadłużenia Polski. Nie ma już co gwałtownie odpływać.
Wahania kursu złotego nie mówią nam nic o tym, jak Polskę – i szeroko rozumianą politykę gospodarczą władz – postrzegają inwestorzy? Skąd rząd i bank centralny mają wiedzieć, że zmierzają w złym kierunku?
Zainteresowanie inwestorów zagranicznych Polską już jest o wiele mniejsze niż było kilka lat temu. Z punktu widzenia rynków finansowych jesteśmy spychani na peryferia gospodarki globalnej. Tymczasem w polskiej gospodarce w ostatnich latach nastąpił gwałtowny spadek stopy oszczędzania. Sektor prywatny nie oszczędza, co nie dziwi, skoro realna stopa procentowa jest na poziomie minus 10 proc. Nie oszczędzają przedsiębiorstwa, a w sektorze finansów publicznych narasta deficyt, a deficyt to ujemne oszczędności. To oznacza, że jeśli już przejdziemy ten kryzys inflacyjny, będziemy potrzebowali zagranicznych oszczędności, żeby się rozwijać. Biorąc pod uwagę to, jak się zdegradowaliśmy w oczach zagranicznych inwestorów, perspektywy mamy dramatyczne. Na ścieżkę takiego wzrostu gospodarczego, jaki mieliśmy do 2015 r., w perspektywie dekady nie wrócimy.
Zaskakująca stabilność złotego w ostatnich dniach, pomimo ryzyka utraty funduszy, może wynikać z tego, że na rynku finansowym pojawiły się oczekiwania na kolejne podwyżki stóp procentowych wbrew zapowiedziom większości członków RPP. W kontraktach terminowych wyceniany jest obecnie wzrost stopy referencyjnej NBP w kolejnych miesiącach do ponad 8 proc. Co się stanie, jeśli w listopadzie RPP stóp nie zmieni, albo zmieni je symbolicznie i ogłosi koniec cyklu zacieśniania polityki pieniężnej?
Ta różnica między oczekiwaniami rynkowymi a postawą większości członków RPP nie jest znacząca. Podwyżka stóp procentowych o dodatkowy 1 pkt proc. przy inflacji na poziomie 17 proc. nie ma większego znaczenia. Polska polityka pieniężna w porównaniu do października ub.r. nie została zacieśniona, tylko wręcz rozluźniona. Mamy dzisiaj dwukrotnie bardziej ujemne realne stopy procentowe i słabszą walutę. Do tego rozluźniana jest polityka fiskalna. Czyli zarówno polityka pieniężna, jak i fiskalna, działają proinflacyjnie. To, czy RPP podniesie stopę referencyjną NBP do 7 proc., czy do 8 proc., nie będzie miało dużego wpływu na inflację. Pamiętajmy przy tym, że realne stopy procentowe powinno się liczyć odejmując od bieżącej stopy nominalnej przewidywaną inflację. Ale liczą się oczekiwania konsumentów, a nie analityków, którzy oczekują hamowania inflacji. A Polacy spodziewają się, że inflacja utrzyma się na obecnym poziomie albo nawet wzrośnie.
To do jakiego poziomu musiałaby wzrosnąć stopa referencyjna NBP, aby realny stał się powrót inflacji do celu tej instytucji? Może jest tak, że żadne podwyżki nie byłyby w stanie obecnie stłumić inflacji, która jest w dużym stopniu napędzana przez ceny surowców energetycznych.
Nie ma takiej możliwości, żeby inflacja była poza kontrolą polityki pieniężnej. Inflacja to nie jest wzrost CPI (wskaźnik cen konsumpcyjnych – CPI). To jest na dobrą sprawę różnica między popytem i podażą. Bez względu na to, czy ta różnica wynika z tego, że popyt rósł za szybko, czy z tego, że podaż rosła za wolno, tę lukę trzeba zamknąć. A ponieważ bank centralny nie ma wpływu na podaż, na przykład na wydobycie ropy naftowej, to musi wpływać na popyt. A polityka pieniężna wpływa na popyt tylko jednym kanałem: kredytowym. Mierzy się to wzrostem podaży kredytu netto do gospodarki. Licząc w ten sposób, polityka pieniężna ograniczyła popyt w ciągu roku o nieco ponad 40 mld zł. Proszę to porównać do ponad 100 mld zł, o które w tym czasie wzrósł popyt sektora publicznego. Polityka pieniężna jest zdecydowanie za słaba w kontekście takiej polityki fiskalnej.
Zwolennicy zakończenia już cyklu podwyżek stóp procentowych argumentują, że luka popytowa – czyli różnica między popytem a potencjalnym produktem gospodarki – już jest domknięta...
Bardzo bym chciał, żeby pokazali jakieś dane, które tego dowodzą. Powiedzieć można wszystko. Gdzie jest ta domknięta luka popytowa przy zapowiadanym niemal tydzień w tydzień wzroście wydatków publicznych?