- To dla mnie bardzo osobisty film. Moja matka chorowała na schizofrenię. Próbowałem spojrzeć na świat jej oczami. Nie chciałem wprowadzać na ekran małego chłopca, bo wówczas publiczność koncentrowałaby się na nim. A to miała być jej historia. Ludzie unikają rozmów na temat choroby psychicznej. Gdy ktoś wyjdzie ze szpitala po operacji na raka, wszyscy pytają: „jak się czujesz, czy musisz mieć chemioterapię, kiedy masz kontrolę?”. Gdy ktoś wychodzi z oddziału psychiatrycznego, ludzie wstydliwie milczą. W „Imperium światła” sam chciałem nauczyć się o mówić o psychicznej chorobie - powiedział mi Sam Mendes.
W jego filmie na schizofrenię cierpi główna bohaterka, menedżerka w kinie, w nadmorskiej miejscowości, na początku lat 80. poprzedniego wieku. Bohaterka to starzejąca się kobieta, która zaprzyjaźnia się, a może wręcz zakochuje w czarnoskórym chłopaku podejmującym pracę biletera. Mendes opowiada o ludziach wykluczonych. Hilary jest wyrzucana na margines społeczeństwa z powodu choroby, Stephen - z powodu rasy i narastającej w miasteczku nienawiści w stosunku do „kolorowych”. W „Imperium światła” jest dużo delikatności, wrażliwości, drobnych obserwacji. A do tego jeszcze miłość do kina. Do magii ruchomych obrazów, które wprowadzają człowieka w inny świat.
Brytyjczyk Sam Mendes zaczynał karierę artystyczną jako reżyser teatralny. W kinie zadebiutował w 1999 r. obrazem „American Beauty” - opowieścią o ludziach, którzy powinni tworzyć „American dream” czasów prosperity, a tymczasem ukryci za ścianami swoich domów i za starannie pielęgnowanymi w ogródkach różami, noszą w sobie niezadowolenie, niepokój, obłudę i poczucie braku sensu. Buntują się, mniej lub bardziej jawnie. Już ten tytuł, obsypany zresztą Oscarami, zapowiadał narodziny filmowego mistrza. Tak się stało. Jego „Droga do zatracenia”, „Jarhead: Żołnierz piechoty morskiej”, „Droga do szczęścia” czy przedostatni film, „1917”, to kino z najwyższej, artystycznej półki. Brytyjczyk wyreżyserował też „Skyfall” i „Spectre” nadając „bondowskiej” serii nowy, współczesny rys.
W Toruniu, jako gość EnergaCAMERIMAGE, Mendes chętnie mówił o swojej współpracy z operatorami filmowymi, m.in. wspominał spotkanie i pierwszą lekcję, jaką dostał od Conrada Halla: - Kiedy przyjechałem do Los Angeles, żeby nakręcić tam swój pierwszy film „American Beauty” trudno było mi znaleźć dobrego operatora. Nikt się nie kwapił do współpracy z nieznanym debiutantem. Ktoś poradził mi Conrada Halla. To był legendarny autor zdjęć do „Butch Cassidy i Sundance Kid” czy „Z zimną krwią”. Spytałem: „Czy on wciąż pracuje?” Pracował, był w znakomitej formie i zgodził się zrobić ze mną film. Dużo rozmawialiśmy, a w przeddzień rozpoczęcia zdjęć spytałem: „Conrad, nie wiem, jak to wygląda w praktyce?”. Wyjaśnił mi spokojnie: Najpierw operator mówi: „Taśma idzie”, potem szwenkier zgłasza, że jest gotowy i wtedy reżyser wykrzykuje: „Akcja”. Zaczęły się zdjęcia. Wszystko było tak, jak powiedział Conrad, nagraliśmy scenę, ale nikt się nie ruszał, na planie zapanowała cisza. Szepnąłem do Conrada: „Dlaczego wszystko zamarło?” Odpowiedział: Teraz powiedz: „Cięcie, koniec ujęcia”. I tak zaczęła się moja filmowa kariera.