Zaczyna się 71. Festiwal Filmowy w Berlinie. 1 marca nie zainauguruje go, jak zwykle, uroczysta gala. Nie ma gwiazd, ani tłumów ustawiających się w kolejkach po bilety. Po prostu o godzinie siódmej rano (!) na specjalnych kontach akredytowanych dziennikarzy pojawią się filmy do obejrzenia w ciągu 24 godzin. Kolejne tytuły będą wprowadzane do internetu w następnych dniach. Też na jedną dobę. I tak aż do 5 marca.
Spotkanie na raty
W czasie pandemii wielkie festiwale filmowe, przyciągające po 20–30 tys. osób, znalazły się w trudnej sytuacji. Thierry Fremaux, dyrektor artystyczny imprezy w Cannes zadecydował, że w 2020 r. nie przeniesie się ona do sieci. – Festiwal to nie tylko filmy, to również atmosfera święta, poczucie wspólnoty – tłumaczył. Ponad 50 tytułów zakwalifikowano tam do oficjalnego programu, by mogła im potem towarzyszyć etykietka obecności w Cannes. Można tę decyzję zrozumieć, bo duże wytwórnie i najważniejsi producenci najczęściej nie udostępniają swoich przedpremierowych filmów w sieci.
Dyrektor Berlinale Claudio Chatrian wybrał inne rozwiązanie. Organizuje festiwal w dwóch etapach. Teraz – tylko online. W Berlinie, na dużym ekranie, obejrzą filmy jedynie jurorzy.
Do kin festiwalowe tytuły mają natomiast trafić na dwa tygodnie w czerwcu. Będą wtedy dostępne dla publiczności. Organizatorzy mają nadzieję, że w czerwcu do Berlina zjadą też twórcy. Dyrektor Chatrian nie ukrywa, że to również forma wspierania długo zamkniętych kin.
Stworzenie „pandemicznego" programu nie było łatwe. Przyszło o 10 proc. więcej zgłoszeń niż w roku ubiegłym, ale – podobnie jak w Cannes – wielu poważnych producentów wycofało się z edycji online. Trudno zatem liczyć na wielkie nazwiska i bardzo oczekiwane, głośne filmy.