W Poczcie Polskiej (PP) brakuje rąk do pracy. To m.in. efekt polityki zmniejszania zatrudnienia w spółce. Związkowcy wielokrotnie ostrzegali, że deficyt na tzw. stanowiskach eksploatacyjnych w regionach sieci to poważne zagrożenie dla jakości świadczonych usług. Kierowany przez Sławomira Redmera Związek Zawodowy Pracowników Poczty jeszcze na początku roku alarmował, że „zauważalny jest problem z zachowaniem ciągłości procesów, co skutkuje wzrostem godzin nadliczbowych, ograniczeniami w dostępie do usług oraz zaburzeniami termjnowości”.
Zarząd PP wprowadził jednak uchwałę – obowiązującą do końca lipca br. – wstrzymującą rekrutację na wakujące stanowiska i zakazującą indywidualnych podwyżek. Kilkanaście dni temu władze Poczty zdecydowały, by te obostrzenia przedłużyć do końca roku. Do tego zaostrzył się spór ze związkowcami. Jak ustaliliśmy, z końcem sierpnia do spółki ma wejść mediator.
Co z „łącznościówką”?
Kontrowersyjne uchwały PP to efekt kondycji finansowej, w jakiej znalazła się spółka. W centrali nie ukrywają, że obostrzenia mają związek ze znaczącym wzrostem kosztów funkcjonowania Poczty. Wynik netto operatora w ciągu ledwie roku skurczył się o ponad 180 mln zł. Firma rok 2022 zakończyła ze stratą prawie 5,7 mln zł, a koszty działalności operacyjnej w tym czasie skoczyły o 650 mln zł, czyli aż o 10 proc.
Związkowcy, z którymi rozmawialiśmy, wskazują, że pierwsze półrocze 2023 r. było dla spółki wręcz katastrofalne – miało przynieść ponad 200 mln zł straty brutto, a symulacje sugerowały, że na koniec roku może ona przebić nawet 700 mln zł. Spytaliśmy PP, czy to prawda. Nie uzyskaliśmy potwierdzenia tych informacji, ale biuro prasowe też im nie zaprzecza. – Poczta Polska upublicznia wyłącznie wyniki finansowe w ujęciu rocznym – ucinają jego pracownicy.