Niektóre wady były znane jeszcze zanim Ministerstwo Obrony podpisało kontrakt na zakup nowego karabinka dla polskiej armii opiewający na 500 mln zł. Dziś winę za wadliwy sprzęt wojsko zrzuca na żołnierzy i każe im płacić za uszkodzone elementy.
We wrześniu 2017 r. na Targach Zbrojeniowych w Kielcach ówczesny minister obrony Antoni Macierewicz podpisał kontrakt na dostawę 53 tys. sztuk karabinków Grot dla polskiej armii. Mówił wtedy, że "Grot jest osiągnięciem na światowym poziomie" i "przeszedł wszystkie testy zarówno w wojskach specjalnych, jak i w Wojskach Obrony Terytorialnej (WOT) na ósemkę, nie na szóstkę czy piątkę".
Umowa o wartości 500 mln zł została podpisana pomiędzy Jednostką Wojskową Nil z Krakowa a Fabryką Broni "Łucznik" w Radomiu. Zakupów nowego sprzętu wchodzącego dopiero na uzbrojenie wojska dokonuje jednak Inspektorat Uzbrojenia. Tę instytucję jednak całkowicie pominięto. Dlaczego?
Armia tłumaczyła wówczas, że Inspektorat Uzbrojenia był przeciążony pracą, a Wojska Obrony Terytorialnej, do których miał trafić nowy karabinek, nie miały jeszcze jednostki wyspecjalizowanej w zakupach. Dlatego kontrakt podpisała JW Nil. Doświadczony logistyk podkreśla jednak, że JW Nil nigdy nie kupuje sprzętu w fazie testów, a karabinek Grot nadal był wówczas testowany - pisze onet.pl.
Grot w trakcie podpisywania kontraktu nie miał badań kwalifikacyjnych, które dopuszczałby go do użytkowania w armii. Zadanie sprawdzenia broni, która razem z fabryką w Radomiu rozwijała konstrukcję, Wojskowa Akademia Techniczna powierzyła m.in. doświadczonym żołnierzom jednostki specjalnej GROM.