– Z jednej strony jestem zawiedziona: decyzją Trybunału, zachowaniem władz. A z drugiej strony widzę nadzieję, że społeczeństwo jest w stanie się samo zorganizować, być solidarne i zamanifestować swoją niezgodę – mówi prawniczka. – Pamiętajmy, że społeczeństwo sięgało wcześniej po różne formy przedstawiania swoich racji: po konferencje, dyskusje, apele do władz. Ale gdy ludzie czują, że nie są słuchani, wręcz nikt nie pyta ich o zdanie, to wtedy nie jest niczym dziwnym, że nawet demokratyczne społeczeństwa sięgają po tego typu protesty – tłumaczy. I dodaje: Nie ma powrotu do tego, co było.
– Myślę, że jest dużo złości. I nie trzeba tego ukrywać. Nie potępiam tych form i wcale się im nie dziwię. Nie udawajmy, że bulwersuje nas używanie wulgaryzmów. Jakoś w innych sferach życia nam nie przeszkadzają, np. na meczach – odpowiada. Do czego nas to doprowadzi, jakie może być skutek tych protestów? – Jestem realistką, więc biorę pod uwagę różne scenariusze.
Ale czy jeżeli rozpoczynamy tak wielką wojnę, rzeczywiście będziemy mogli potem usiąść i debatować nad tym, jak rozwiązać polskie problemy? Czy będziemy lepszą, bardziej zgraną wspólnotą? – Ja nie widzę tu wojny kulturowej, bo nie nazywam wojną odporu uciskanych przeciwko uciskającym.
Jakie po wyroku Trybunału Konstytucyjnego możliwości ma teraz władza, jakie przepisy może przygotować? Czego oczekuje od nich Federa? Czy istnieje jeszcze przestrzeń do debaty nad tak skomplikowanymi sprawami, jak prawo odnoszące się do kwestii aborcji? Czy chociaż po umownej lewej stronie sporu politycznego można jeszcze mieć inne poglądy, czy rewolucja cancel culture zjada już własne dzieci? I jak powinna na protestach zachowywać się policja?