Zmarł Michael Moritz. Najlepszy radiowiec w Polsce

Był najbardziej polskim Amerykaninem i najbardziej amerykańskim Polakiem. Żartował, że słuchacze lubią go jedynie za akcent, ale tak naprawdę był najoryginalniejszym radiowcem nad Wisłą. I pokazał nam, jak powinno się robić prawdziwe amerykańskie radio.

Publikacja: 18.11.2022 20:19

Między „Mike Check” a „Rap Sesją”. Michael Moritz z obowiązkowo wyciągniętym językiem

Między „Mike Check” a „Rap Sesją”. Michael Moritz z obowiązkowo wyciągniętym językiem

Foto: Michał Płociński

Przez lata widywaliśmy się w radiu właściwie co tydzień. W warszawskim Radiu Kampus najpierw prowadziliśmy audycje tuż po sobie, a później, przez wiele lat, nasze programy dzieliła jeszcze jedna godzinna audycja, ale Mike często czekał. Czasem na nas, by pogadać o muzyce, a może tylko zobaczyć, co zagramy z rapowych nowości. A czasem czekał dlatego, że prowadzący program między nami nie przychodził, a on – w niezrozumiały dla mnie z początku sposób – poczuwał się do obowiązku, by grać tę godzinę za niego. I dociągnąć muzykę do momentu, aż my pojawimy się w studiu. Choć nikt mu tego oczywiście nie kazał.

W rebeliancko robionym Radiu Kampus każdy inny w takich sytuacjach po prostu włącza tzw. playlistę, czyli muzykę przygotowaną przez szefa muzycznego. Ktoś pomyśli, że Mike zostawał, bo po prostu lubił grać. Oczywiście, tyle że on przychodził do radia, by grać przez godzinę – swoją godzinę. Bo uwielbiał miksować, więc specjalnie przygotowywał sobie godzinny set, a często łączył ze sobą dwa numery w tzw. mashupy. Wszystko miał zazwyczaj dokładnie zaplanowane. I widać było, że wcale nie potrzebuje tej drugiej, dodatkowej godziny.

Czytaj więcej

Nie żyje Michael Moritz, dziennikarz radiowy

Ba, zdarzało się, że miał jakieś plany, obowiązki, a i tak zostawał. Gdy mówiłem, że przecież mógł puścić playlistę, to właściwie nawet nie rozumiał tej uwagi. Wiedział oczywiście, jak to zrobić technicznie, ale nie mieściło mu się w głowie, by radio miało grać samo, z komputera. Bo nie tak rozumiał radio i chyba się temu całym sobą sprzeciwiał, oczywiście narzekając potem, że „musiał siedzieć do 22.00”. Trochę z niego wtedy się podśmiewywałem, ale on traktował to jak najbardziej poważnie, a moje żarty go wręcz oburzały.

Bo Mike był ciągle dzieciakiem z upadającego Detroit, gdzie w latach 80. współtworzył muzyczne podziemie. I traktował radio z taką pasją, z jaką wcześniej rocka. Patrzył na świat oczami dziecka, słuchał muzyki całym sobą i uwielbiał do zdjęć pokazywać język. Był rockandrollowcem z otwartą głową, który cieszył się jak dziecko, jak jeszcze do Radia Jazz, w którym pracował przez lata, dzwonili młodzi raperzy z pytaniem, czy mogą coś zarapować na antenie. Tak właśnie wyobrażał sobie prawdziwe radio.

Miał polskie korzenie, językiem od początku posługiwał się co najmniej w stopniu komunikatywnym, ale z akcentem nigdy nie walczył. Żartował, że gdyby nie on, to brzmiałby tak samo nudno jak wszyscy polscy radiowcy. Ale to niemożliwe – Mike wychował się na amerykańskim radiu, z masą jingli, przerywników muzycznych, żartów. Na radiu robionym w stu procentach na żywo i w dwustu dla ludzi. Dla niego to była po prostu zabawa, co było oczywiście słychać na antenie. Bardziej oryginalnego radiowca w Polsce nigdy nie było.

Zdecydował się na zmiany, gdy rozpadł mu się rockowy zespół, który wcześniej był dla niego całym życiem. I w Polsce wiodło mu się naprawdę dobrze

Do końca zdarzało mu się wracać do Stanów tylko po to, by ruszyć w trasę koncertową ze starymi kumplami. Grał swoje eklektyczne sety po typowo rockowych koncertach. Gdy spytałem go kiedyś, czy on z tym rapem pomieszanym z techno pasuje na takie trasy, odpowiedział żartobliwie, że póki gra za darmo, organizatorzy bardzo się cieszą. W ogóle lubił żartować z tego, że muzyka jest dla niego wyłącznie hobby. Nie potrzebował na niej zarabiać, miał kasę. Przyjechał do Polski w latach 90., by rozkręcać w Europie Środkowej i Wschodniej sieć gastronomiczną Subway. Zdecydował się na zmiany, gdy rozpadł mu się rockowy zespół, który wcześniej był dla niego całym życiem. I w Polsce wiodło mu się naprawdę dobrze. Szybko stał się prawdziwym celebrytą, choć oczywiście nigdy tego słowa nie lubił.

Radia Kampus, robionego głównie za darmo przez studentów, nigdy by nie było stać na tak znanego radiowca. Ale Mike właśnie w nim chciał mieć swoją audycję. Chciał być muzycznym rebeliantem. Zgłosił się właściwie sam, a jak w radiu zepsuł się mikser, to bez zastanowienia przyniósł swój i powiedział, by Kampus go sobie wziął, niech inni też skorzystają. Taki był, nie trzeba go było nigdy prosić o pomoc. Zawsze szukał kontaktu z ludźmi, szukał kumpli, z pasją do muzyki. I niech kolejne pokolenia wychowywanych przez Radio Kampus radiowców pamiętają nie tylko o tym, do kogo należał mikser w reżyserce, ale że w radiu akcent trzeba położyć przede wszystkim na pasję, czego zawsze nas uczył ten szeroko uśmiechnięty gość z amerykańskim akcentem.

Przez lata widywaliśmy się w radiu właściwie co tydzień. W warszawskim Radiu Kampus najpierw prowadziliśmy audycje tuż po sobie, a później, przez wiele lat, nasze programy dzieliła jeszcze jedna godzinna audycja, ale Mike często czekał. Czasem na nas, by pogadać o muzyce, a może tylko zobaczyć, co zagramy z rapowych nowości. A czasem czekał dlatego, że prowadzący program między nami nie przychodził, a on – w niezrozumiały dla mnie z początku sposób – poczuwał się do obowiązku, by grać tę godzinę za niego. I dociągnąć muzykę do momentu, aż my pojawimy się w studiu. Choć nikt mu tego oczywiście nie kazał.

Pozostało 86% artykułu
Kraj
Podcast „Pałac Prezydencki”: Jak powstają zdjęcia, które przechodzą do historii?
Kraj
Polscy seniorzy: czują się młodziej niż wskazuje metryka, chętnie korzystają z Internetu i boją się biedy, wykluczenia i niedołężności
Kraj
Ruszył nabór wniosków o świadczenia z programu Aktywny rodzic.
Kraj
Kongres miejsc pamięci jenieckiej: dziedzictwo i strategie dla przyszłości
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Kraj
Poznaliśmy laureatów konkursu Dobry Wzór 2024