Lepsze egzekwowanie prawa ma stać u podstaw wprowadzenia ochrony sygnalistów. Tak wynika z celu wskazanego w pierwszym rozdziale Dyrektywy Parlametu Europejskiego i Rady (UE) 2019/1937 z 23 października 2019 r. w sprawie ochrony osób zgłaszających naruszenia prawa Unii (dalej: dyrektywa). W jej preambule znajdziemy też odwołanie do innych przesłanek, w tym zapobiegania korupcji i nadużyciom w firmach. I choć pełne uzasadnienie do dyrektywy składa się ze 110 punktów spisanych na 17 stronach, to zastanawiając się, po co nam dyrektywa o sygnalistach, warto się pochylić nad samym zagadnieniem whistleblowingu oraz sięgnąć do innych, niewymienionych w dyrektywie źródeł.
O tych, co gwizdali na alarm
Historia pojęć nazywających osoby informujące o nadużyciach jest podobna, niezależnie od długości i szerokości geograficznej. Najbardziej rozpowszechnione anglojęzyczne pojęcie „whistleblower" („dmuchający w gwizdek") wywodzi się od XIX-wiecznych policjantów, którzy, gwiżdżąc, alarmowali o niebezpiecznych sytuacjach. Określenie to w obecnym kontekście ukute zostało w Stanach Zjednoczonych we wczesnych latach 70. XX wieku. W kulturze anglosaskiej rozumiane jest zresztą szeroko. Whistleblower to ktoś, kto w słusznej sprawie informuje o nieprawidłowościach, nierzadko ujawniając je publicznie. Stworzenie nowego pojęcia, a w zasadzie nadanie nowego znaczenia istniejącemu już słowu, miało na celu uniknięcie negatywnych skojarzeń, które można było odnaleźć w innych określeniach, takich jak „informer" (oznaczającym informatora policji) czy „snitch" (w wolnym tłumaczeniu określającym kapusia).
Podobne procesy słowotwórcze w ciągu ostatnich lat obserwowaliśmy też w innych krajach. Francuski lanceur d'alerte (miotacz alarmów, tj. w wolnym tłumaczeniu ten, który wszczyna alarm) miał się wyraźnie i pozytywnie odróżniać od dénonciateur (donosiciela). Podobnie było z hiszpańskim alertador (tj. znów tym, który alarmuje) i włoskim segnalatore (sygnalizatorem). W tym ostatnim widać zresztą podobieństwo, a być może także inspirację, dla wypromowanego przez Fundację Batorego polskiego pojęcia „sygnalista", które w ciągu ostatniej dekady, a w szczególności kilku ostatnich lat, zdaje się już na dobre zakorzeniło w polszczyźnie.
W słusznej sprawie
Niezależnie od tego, czy w danym kraju pojęcie „sygnalista" zostało wprowadzone za pomocą neologizmu, nowego znaczenia istniejącego już słowa czy pragmatycznego wykorzystania pojęcia anglojęzycznego (tak postąpili np. Niemcy, popularyzując pojęcie „whistleblower"), cel zdawał się podobny – zdjęcie negatywnego odium i podkreślenie potencjału sygnalistów. Ci, zgodnie z badaniami, są bezsprzecznie najlepszym źródłem informacji o nieprawidłowościach – zarówno tych z pierwszych stron gazet, jak i tych, które są codziennie identyfikowane w firmach. Dzięki sygnalistom świat dowiadywał się nie tylko o skandalach korupcyjnych, „kreatywnej" księgowości czy unikaniu opodatkowania, ale także o nieskuteczności leków czy zanieczyszczaniu środowiska. Z kolei sygnaliści, którzy ujawniali nadużycia wewnątrz firm, dawali im szansę na szybszą reakcję i ograniczenie strat.
Przeciwdziałanie nadużyciom to jednak walka nierówna i niełatwa zarazem. O ile na poziomie deklaratywnym większość osób nie popiera nieetycznych zachowań, o tyle już na poziomie osobistym informowanie o nich jest bardzo trudne, niekiedy wręcz heroiczne. Przypadki sygnalistów to nierzadko historie tragiczne – osób, które mierzyły się z ostracyzmem, traciły pracę, występowały przeciwko swoim byłym pracodawcom, potrzebowały pomocy prawnej, a często ich jedynym sprzymierzeńcem były media.